Nice to see you!

Ładowanie strony

About the project owner

Krasnoludek

Krasnoludek

Kraków, Polska

Dwudziestoczteroletni domorosły filozof, entuzjasta fantastyki, gier fabularnych i komputerowych, a także początkujący pisarz. W swoich tekstach stara się skupiać na przeżyciach wewnętrznych postaci, ich emocjach oraz motywacjach, a także na tragicznych wyborach, konfliktach wartości i sytuacjach tragicznych, w których bohaterowie są zmuszeni dokonywać niemożliwych wyborów i radzić sobie z ich konsekwencjami.

Send message to the project`s creator

5318 PLN out of 5000 PLN

53 Supporters

Success! Goal reached

106%

Funding model: "all or nothing". To receive funds this project has to reach at least 100% of it's goal before 25.07.2018.

Wydanie zbioru opowiadań low-fantasy 'Cena honoru'

Dłuższy fragment tekstu oraz ilustracja

Added 19.06.2018, godz. 13:13

Zbiórka w pełni! Mamy już ponad 1300 zł, ale do osiągnięcia celu wciąż nieco brakuje. Dlatego gorąco prosimy wszystkich o wsparcie - nawet drobne. Wciąż możecie dostać książkę w promocyjnych cenach - już od 10zł za e-book. To kwota równa wartości paczki papierosów, czyli naprawdę niedużo.
 

Dziś w ramach uaktualnienia zaprezentuję dłuższy fragment książki tak, aby potencjalni wspierający mogli dobrze ocenić poziom mojej prozy i tym samym ostatecznie zdecydować, czy chcą udzielić mi wsparcia. Ponadto przedstawiam kolejną z 27 pięknych ilustracji, które zdobić będą książkę.

 

---------------------------

 

Fragment opowiadania "Braterstwo krwi I"

 

Rok 1252 wedle rachuby krasnoludów

 

– „Piękne.” – pomyślał Hjalmar Zdobywca Szczytów wodząc wokół spojrzeniem i wciągając w nozdrza czyste, górskie powietrze. Stał wśród ośnieżonych szczytów, a wokół niego rozciągały się Góry Ordruna – nazwane tak na cześć pierwszego w zapisanej historii Wielkiego Króla wszystkich krasnoludów. Strzeliste turnie i liczne przełęcze, ale też łagodne stoki i pagórki poniżej upstrzone tu i ówdzie drzewami, szum wiatru w uszach i zimne muśnięcia śniegu na odsłoniętych policzkach – to wszystko napełniało serce Hjalmara radością. Musiał przyznać, że nawet bramy...
– Powinniśmy ruszać, Hjalmar. – z rozmyślania wyrwał go znajomy, donośny głos o pewnym i szorstkim brzmieniu. – Po pierwsze dlatego, że Sethar będzie na nas czekał a jako, że zdaje się, iż po naszej ostatniej nocy przy kartach wciąż wiszę mu złoto, nie chciałbym mu dawać nowych powodów do pierdolenia. Po drugie jednak i ważniejsze, mamy zadanie do wykonania. – w sposobie, w jaki krasnolud mówił te słowa słychać było niezachwianą pewność i swoistą doniosłość. Ewidentnie dla tego właśnie osobnika zadanie o którym mówił, na czymkolwiek by nie polegało, było niezwykle istotne. – Król na nas liczy.

 


Hjalmar odwrócił głowę by spojrzeć na swego towarzysza. Musiał przy tym nieco opuścić wzrok – towarzyszący mu krasnolud był niższy. Nie oznaczało to jednak, że był mniejszy. Albo lżejszy. Jego ramiona były wyraźnie szersze od ramion Hjalmara, skóra zaś jaśniejsza. Człeczyny z dalekich krain uznałyby to może za oznakę urody, ale w tym konkretnym przypadku z pewnością by się myliły. Towarzysz Hjalmara był bowiem dowodem na to, że nawet najładniejszą cerę można zeszpecić aplikując nań ostrza arlokków odpowiednio długo.
– Może i racja, Mor. Zapatrzyłem się. Powinieneś częściej przychodzić w góry. Chociaż... – wyższy krasnolud spojrzał z powątpiewaniem na niższego, który z uporem godnym lepszej sprawy przedzierał się powoli przez zaspy w swojej ciężkiej zbroi. I jeszcze ten topór, którego pokryte runami ostrze wystawało mu znad ramienia... Był tak wielki, że Hjalmarowi wydawało się, że nie byłby nawet w stanie go podnieść, a co dopiero efektywnie nim władać. – biorąc pod uwagę jak się za to zabierasz potrafię dostrzec, czemu tego nie robisz.
– Nie pierdol. – mruknął ten bardziej przysadzisty z krasnoludów – To ty powinieneś częściej przychodzić do Angazgron. Otwarliśmy niedawno nowy szyb w Szóstej Głębi. Nie uwierzysz, już drugiego dnia trafiliśmy na żyłę złota! Dodatkowo odkryliśmy parę naturalnych jaskiń z niebywałymi formacjami skalnymi. Jeśli wierzyć tym bardziej doświadczonym górnikom – mogą one prowadzić do jeszcze większego kompleksu jaskiń. Wyobrażasz to sobie? Takie drugie, mniejsze Angazgron, nigdy wcześniej nie tknięte ręką krasnoluda, jakoby wyciosane rękami samych bogów. Nawet na Wietrznostopym musiałoby to zrobić wrażenie. Zresztą co ci będę opisywał. Gdy wrócimy – zabiorę cię tam. A żeby ci, kurwa, za smutno nie było, po wszystkim zapraszam ciebie i Sethara do mnie na piwo. Czy tam tuzin. I karty. Może się wreszcie odkuję.
– Być może. – przyznał Hjalmar – Najpierw jednak, jak sam wspomniałeś, musimy wykonać zadanie. Powinniśmy być już blisko miejsca, o którym pisano w raportach. Ściągaj z pleców to swoje wiosło i w razie czego rób wiatr, gdyby zaczęli strzelać. Wciąż nie mam pojęcia jak możesz tym walczyć.
Drugi krasnolud sięgnął dłonią w rekawicy ku swej broni i chwycił ją pewnie, ukazując swój oręż w całej okazałości. Topór był ogromny – z obosiecznym ostrzem, wykonanym z połyskującego metalu. W jego powierzchni wyżłobiono runy o nieznanym znaczeniu, które migotały lekko złocistym światłem. Broń była wyraźnie stara – bardzo stara – ale wciąż wyglądała na śmiertelnie niebezpieczną. Jej właściciel poprawił uścisk obu dłoni na stylisku, zdradzając wprawę w posługiwaniu się tym rodzajem oręża.

 


– Gdybyś czasem poszedł ze mną ponapierdalać kilofem na przodku zamiast wąchać kwiatki w górach, to byś... – wypowiedź krasnoluda została urwana przez metaliczny zgrzyt strzały, która zeszła po jego naramienniku pozostawiając po sobie zaledwie rysę. Topornik dowiódł, że istotnie zasługuje na to by nosić miano jego klanu – Kamiennoręki. Trzeba jednak przyznać, że jego przodek, który pierwszy zyskał ten sam przydomek dokonał nieco bardziej doniosłego czynu. Jeśli wierzyć podaniom, z podobnym skutkiem odbił strzałę arlokka – tyle, że nie miał na sobie naramiennika. Zrobił to nagim ramieniem.
– Dobrze, już zaczynałem się nudzić! – krzyknął topornik i udowodnił swą wprawę rozcinając jednego z nadciągających wrogów prawie na pół. Zablokował cios następnego i odwdzięczył mu się pięknym za nadobne pozbawiając go ramienia. Szumiało mu w uszach, ale mimo tego – wydawało mu się, że słyszy wyraźniej niż kiedykolwiek. Widzi ostrzej. Reaguje szybciej. Lubił to. Nie zabijanie. Nie czerpał przyjemności z zabijania – nawet zabijania arlokków, choć trzeba przyznać, że musiały być wybitnie głupimi stworzeniami, skoro tyle już razy stawały na drodze imperatywowi władzy Niezłomnego Królestwa. Ale lubił walkę. Lubił, gdy krew buzowała mu w żyłach, gdy topór stawał się przedłużeniem ramienia, gdy ciało i umysł pracowały w idealnej harmonii na chwałę królestwa i na pohybel wrogowi. Lubił wyzwania i lubił uczucie, jakim napełniało go ich przezwyciężanie. Nawet rany nie doskwierały mu na ogół aż tak bardzo – przypominały mu, że żyje. Tak było w jego klanie od zawsze. Najstarszy syn zawsze zostawał wojownikiem na służbie u króla, a nierzadko również i córki...

 

Opuścił nieco topór. Wrogowie nie nadchodzili. Rozejrzał się wokół – śnieg plamiła krew. Przede wszystkim arlokków, których wysokie, żylaste i pokryte krótkim futrem ciała porozrzucane były wokół w nieładzie. Nie wszystkie były zresztą kompletne – w okolicy zalegały również fragmenty ciał, porąbane na kawałki – szponiaste, szerokie łapy ułatwiające stworom poruszanie się po śniegu, głowy z dorodnymi grzywami futra i olbrzymimi szczękami wyposażonymi w szeregi ostrych jak brzytwa zębów... Tu i ówdzie w ziemię wbite były strzały. Topornik czuł delikatne swędzenie w okolicy prawej łopatki. „Teraz nieważne.” – pomyślał i rozglądał się dalej. Żadnych wrogów w polu widzenia. Podążył wzrokiem do epicentrum czegoś, co wyglądało jak skutek końcowy fontanny złożonej z resztek czaszki i mózgu – arlokk, który był jej źródłem leżał powykręcany na ziemi. „No kurwa, co mnie tak swędzi? I czemu wszystko jest jakieś takie... Chwiejne. Przecież nawet nie piłem dziś tak dużo...” – pomyślał topornik, szukając wzrokiem znajomej sylwetki. Kolejny arlokk dogorywał właśnie ze zmiażdżonym ramieniem. Jego sąsiad obrazował jakąś chorą wariację na temat zasady kontrapostu – prawej dłoni brakowało, lewe biodro zostało zaś zmiażdżone uderzeniem młota. Pomiędzy tym wszystkim leżał jasnobrody krasnolud w praktycznej, skórzanej zbroi wzmacnianej kolczymi wstawkami. W muskularnej prawicy ściskał jeszcze – nawet teraz – zakrwawiony młot bojowy. Z pleców wystawała mu lotka strzały.
– Hjalmar, ostrzegam cię. Jeśli dałeś się zabić to możesz liczyć na solidny wpierdol. I nie mówię tutaj nawet o mnie, chociaż TAKŻE o mnie. Mówię o twojej matce. Więc lepiej żyj, dobrze ci radzę.
Topornik zbliżył się o kilka kroków i ze zdumieniem zauważył, że linia jego przemarszu nie była linią prostą. „No co jest. Na wąsy mego dziada, chyba coś mnie użarło albo co, jak zaraz nie ściągnę napierśnika i się nie podrapię to chyba...” Dziwny chłód rozlewał się powoli po jego ciele, wywołując uczucie odrętwienia. Wykrzywił głowe by spojrzeć na swój prawy bark. I z pewną konsternacją przywitał lotkę strzały wystającą spomiędzy płyt naramiennika.
– Hmpf. – mruknął i zwalił się na ziemię.

 

* * *

 

„Jesteś kretynem, Morthgarze Kamiennoręki.” – pomyślał Morthgar Kamiennoręki.
– Jesteś kretynem, Hjalmarze Zdobywco Szczytów. – powiedział Morthgar Kamiennoręki.
– Ciekawe spostrzeżenie zważywszy, że siedzisz w tej klatce razem ze mną. – odparował wyższy krasnolud.
W istocie – byli uwięzieni. W prymitywnej, drewnianej klatce. Ich ręce i nogi były jednak mocno związane, odebrano im też broń. Otaczał ich odór arlokków, które krzątały się w wokół. Wysokie, humanoidalne istoty o jasnoniebieskiej a czasem białej skórze i porastającym ją krótkim futrze, o ostrych, drapieżnych rysach i żylastych, silnych sylwetkach – niektóre tańczyły, a inne wznosiły jakieś melodyjne, choć złowrogo brzmiące zaśpiewy w swym ojczystym języku. Otaczały okazałą, kamienną statuę, którą wyrzeźbiono na podobiznę wielkiego, ryczącego niedźwiedzia. Była wykonana niezwykle precyzyjnie i dokładnie, co zdawało się nieco kontrastować z ogólnie prymitywnym ekwipunkiem i ubiorem tłoczących się wokół bestii. Wydawało się niemal, że szczęki zwierzęcia zaraz zamkną się, odrywając komuś ramię i zalewając okolicę czerwienią. Gdyby się wsłuchać, można było prawie usłyszeć niski pomruk, od którego włosy jeżyły sie na całym ciele...

 

 

Stary arlokk w odświętnych szatach uniósł rękę, a jego pobratymcy zamilkli. Odwrócił się do pojmanych krasnoludów i przemówił. Jego wargi wykrzywiały się dziwacznie, gdy próbował przekonać język do wypowiadania słów w obcym dla niego języku krasnoludów. Kaleczył przy tym słowa do tego stopnia, że ciężko było go zrozumieć.
– Powinniście czuć się zaszczyceni, włochacze. Jesteście zwieńczeniem naszego planu. Wasza krew napoi Urs’arha, Wielkiego Niedźwiedzia, a ten pożre waszą żałosną rasę, zetrze z powierzchni ziemi wasze nic nie warte osady i pozwoli byśmy my, jego wierni słudzy, odzyskali wreszcie...
Przemowę szamana przerwał jakiś cichy odgłos, gdy coś spadło na śnieg. Dźwiękowi towarzyszyło mu też ciche, jednostajne syczenie... Arlokki zwróciły głowy w stronę, z której dochodziło. Źródłem odgłosów okazała się być spora, metalowa kula, z której wystawał kawałek sznurka. Sznurek skracał się miarowo, tląc się płomieniem. Arlokki patrzyły na to przez moment, zdezorientowane.

 

 

A moment później były już strzępkami połamanych kości, porozrzucanych wnętrzności i pourywanych kończyn. Były też smrodem palonych włosów i mięsa, agonalnymi wrzaskami rannych i grobową cisza martwych. Kamienny niedźwiedź, co ciekawe, nie wydawał się odnieść jakichkolwiek uszkodzeń. Nadal stał niewzruszony, pomrukując cicho. Ba, wydawało się wręcz, że pomruk ten przybrał nieco na sile, gdy posąg zrosiła krew arlokków. Niedobitki tych ostatnich rzuciły się do ucieczki – kilka upadło później z bełtami w plecach. W końcu, gdy w okolicy na powrót zrobiło się pusto, jeśli nie liczyć klatki więżącej dwóch krasnoludów... na scenę wkroczył trzeci.

 

 

Nowoprzybyły krasnolud był niemal niewidoczny – odziany od stóp do głowy w dobrze dopasowany, biały strój, który idealnie maskował go wśród śnieżnych zasp. Zasłaniał też większą część swojej twarzy – i dobrze, bo twarz miał czarną niczym heban. Szedł miękko i cicho, ze zręcznością niezwykłą dla krasnoludów. Różnił się zresztą od swoich pobratymców nie tylko kolorem skóry – był wyższy i szczuplejszy od Morthgara, ale nieco niższy od Hjalmara, zręcznością zdawał się jednak przewyższać nawet tego drugiego. Przewieszał właśnie kuszę przez ramię, gdy jego spojrzenie padło na klatkę. Opuścił nieco maskę zakrywającą mu usta.
– Wygląda na to, że nieco się spóźniłem. Mam jednak nadzieję, że mi wybaczycie. Który to już raz...? Czwarty? – krasnolud wyszczerzył zęby do uwięzionych.
– Trzeci. – wymamrotał nadąsany Morthgar. – To na pustkowiach się nie liczy, bo wydostaliśmy się wtedy wszyscy wspólnie. Może byś tak nas rozwiązał, zamiast się napawać swoją doskonałością.
Ciemnoskóry krasnolud odpowiedział mu śmiechem – ciepłym i serdecznym, choć również odrobinę szelmowskim.
– Dobrze już, dobrze. Polecam się na przyszłość. – ukłonił się z gracją. – Gdyby was zabili, nie miałbym kogo ograbiać przy kartach. – i z tymi słowy chwytając miecz w dłoń zabrał się szybko do niszczenia prymitywnych klatek i rozcinania więzów trzymających jego towarzyszy. Morthgar Kamiennoręki rozprostował kości i z ulgą chwycił w dłoń ogromny runiczny topór, dziedzictwo swego klanu od zarania dziejów.
– Cóż. Można powiedzieć, że zlikwidowaliśmy te arlokki... – ciemnoskóry krasnolud uniósł brew na tę sugestię – No dobra, może to Rzeźbiarz Stali je zlikwidował. Stawiam wam wszystkim piwo u mnie. Albo nawet coś mocniejszego. Zbliżył się do do swego wybawcy i zawahał się na chwilę, po czym poklepał go krótko po ramieniu.
–Dobrze Cię widzieć, Set... – przerwał mu śmiech. Ochrypły, okrutny, pełen bólu śmiech umierającej istoty.
Szaman arlokków stracił rękę i nogę, a jednak nadal żył – i śmiał się. Śmiechem, który nawet miał w sobie radość. Gorzką, złowrogą radosć z cudzego bólu.
–Nie zmieniliście niczego, włochacze. – stwór zakasłał krwią, plamiąc nią okoliczny śnieg. – Niczego. Urs’arh przebudzi się. Przebudzi się, jeśli nie za dziesięć lat to za sto. Jeśli nie za sto, to za tysiąc. Przebudzi się, a dzień jego ryku będzie dniem płaczu i zgrzytania zębów dla Angazgron. Wasza nędzna rasa utonie we krwi. Wasze rzeki spłyną nią, a ulice waszych miast wypełnią krzyki dzieci i zawodzenie wdów. Nie musi się to stać za naszą sprawą. Nie będziecie nawet pamiętać tego spotkania. Ale Urs’arh jest potężny, a duchy splatają losy nas wszystkich. Czy będziecie zdawać sobie z tego sprawę czy nie – nadejdzie dzień, w którym zapłacicie za to, co uczyniliście moim pobratymcom na przestrzeni wieków. Nawet jeśli będziecie zbyt głupi by wiedzieć komu zawdzięczacie swoją zgubę. Taki dzień nadejdzie. Nadejdzie... – arlokk skonał z resztką krzywego uśmiechu na ustach. Morthgar splunął na jego zwłoki.
– Arlokkowe pierdolenie, jak zwykle. Gdyby dawali mi miedziaka za każdym razem gdy przepowiadają nam klęskę, mógłbym już kupić pół Angazgron. Chodźmy się napić, chłopaki. Ja stawiam. I zagrajmy. Nie szczerz tak tej swojej głupiej gęby, Rzeźbiarzu Stali. Dzisiaj się odkuję!

 

 

* * *

 


Rok 1687 wedle rachuby krasnoludów, czterysta trzydzieści pięć lat później

 

Koboldy napierały na niego ze wszystkich stron, rzucając okrzyki bojowe lub obelgi w swoim piskliwym języku. Te kretopodobne istoty były niezwykle prymitywne a ich broń nie mogła się równać z bronią krasnoludów. Nie nosiły pancerzy, nie posiadały zmysłu taktycznego i brakowało im jakiejkolwiek sensownie pojętej dyscypliny. To wszystko było prawdą. Nie miało jednak większego znaczenia gdy napierały na ciebie z każdego kierunku jednocześnie i było ich pięć razy więcej. Gernur Zdobywca Szczytów zasłonił się tarczą, blokując kolejny z ciosów, ale w końcu padł na ziemię, otoczony przez wrogów, którzy otoczyli go jak stado wygłodniałych szczurów. Gotował się na spotkanie z przodkami i zastanawiał, czy babka ze strony ojca faktycznie miała brodę, gdy nagle...
– KAMIENNORĘCY I ANGAZGRON! – rozległo się donośnie, gdy odziany w ciężki pancerz krasnolud zawinął toporem tak wielkim, że wydało się nieprawdopodobne, żeby w ogóle dało się nim władać. A jednak – topornik to robił. Runy na ostrzu lśniły, gdy przeszło ono przez ciało przeciwnika jak przez masło, rozcinając wroga na połowy.
– RZEŹBIARZE STALI I MROCZNE KOWADŁO! – zawtórował mu drugi krasnolud, odziany znacznie lżej, w skórznię ciemną jak skóra jego twarzy. Dzierżył miecz o szerokim ostrzu oraz tarczę ozdobiona symbolem dłuta, ale posługiwał się nimi w sposób nie mniej śmiercionośny niż jego towarzysz swym toporem. W ciągu paru chwil było po wszystkim – i to właśnie ciemnoskóry krasnolud podał Gernurowi rękę, by pomóc mu wstać. Topornik szczerzył do niego zęby.
– Który to już raz, Rzeźbiarzu Stali? Zdaje się, że twój dziad kiedyś to liczył... – roześmiali się obaj, a Gernur, gdy już wstał i oswoił się z myslą, że może nie będzie musiał jeszcze oglądać brody babki ze strony ojca, wkrótce do nich dołączył.

 

 

W chwilach takich jak ta stwierdzał, że wbrew temu co czasem mówili przepici górnicy – są na tym świecie rzeczy dalece cenniejsze od złota.

 

 

* * *

 


Rok 1923 wedle rachuby krasnoludów, dwieście trzydzieści sześć lat później

 

Stali wokół zdobionej misy, wszyscy obnażeni do pasa, a ich torsy pokrywały wyrysowane farbami runy. Każdy z nich ściskał w dłoni nóż. Nie byli do siebie podobni – byli różnej wysokości, od przysadzistego Thorgruna Kamiennorękiego, przez nieco wyższego Gerrona Rzeźbiarza Stali, aż do nieco wręcz smukłego jak na krasnoluda Berrama Zdobywcę Szczytów. Ten pierwszy miał cerę nieco bladą, skrzętnie skrywaną przed powietrzem powierzchni. Ten drugi – ciemną jak węgiel. Ten trzeci zaś rumianą i ogorzałą od wiatru i słońca. Ten pierwszy nosił topór, wielki niemal niczym wiosło lub ramię młyna, o podwójnym ostrzu i tajemniczych runach lśniących na jego powierzchni. Ten drugi – prosty młot bojowy o głowni przyozdobionej wizerunkiem orła. Ten trzeci preferował lżejszą broń – miecze i małe toporki, czasem sztylety. Różnili się znacznie. A jednak dziś mieli stać się jednością.

 

 

Krasnoludy skinęły głowami i jak jeden mąż przecięły sobie dłonie, po czym złączyły je nad misą, pozwalając by krew skapywała do niej powoli, mieszając się na dnie.
– Dzisiejszego dnia przysięgam, w obliczu moich towarzyszy, bogów i przodków, że biorę tych oto krasnoludów za braci. Moja krew staje się ich krwią. Moja chwała staje się ich chwałą. Moja hańba staje się ich hańbą. Przysięgam, że nigdy ich nie opuszczę, że zawsze będę ich wspierał radą, dobrym słowem, a jeśli będzie trzeba również i orężem. Przysięgam nie szczędzić wysiłków dla ich powodzenia, przysięgam nieść im pomoc i nie zostawić ich nigdy w potrzebie. Przysięgam, że od teraz i na zawsze będą moimi braćmi, a jeśli padną z ręki nieprzyjaciół – nie spocznę, póki nie pomszczę ich straty. Przysięgam na swą brodę, przysięgam na swoją broń i przysięgam na swój honor. Tak mi dopomóż Angazie, Kowalu Dusz oraz przodkowie, których wzywam na świadków. – głosy krasnoludów, choć także się różniły, przemawiały w idealnej harmonii. Wszyscy trzej opuścili wzrok na misę. A na jej dnie krew zmieszała się tak, jakby nigdy nie należała do trzech różnych osób i nie sposób było wcale jej odróżnić.

 

* * *

 

Dziękujemy serdecznie kolejnym wspierającym o nickach:
 
- Stanisław Para
 
- Edyta Magdalena
 
- annaszala
 
- dorota.funka

Funding model: "all or nothing"

To receive funds this project has to reach at least 100% of it's goal before 25.07.2018 22:10