Wiesci z Iranu (1)
Dodano 18.10.2014, godz. 9:43Po tygodniu nerwowego czekania w tureckim Trabzonie udało się - jedno popołudnie i trzymałem w ręku paszport z 30-dniową wizą do Iranu. Tej samej nocy wskoczyłem w autobus do Erzurum, a stamtąd do Dogubayazid na granicy. Przejście nadrugą stronę było zadziwiająco płynne, żadnej rewizji czy dlugotrwałego sprawdzania. Po 30 minutach po prostu bylem w Iranie.
Po drugiej stronie szybko musiałem szybko przyzwyczaić się do innej rzeczywistości: inny, nieznany alfabet, obcy język, inny sposób w jaki funkcjonują tak podstawowe rzeczy jak choćby transport. Po drugiej stronie granicy nie czekał żaden transport publiczny. Musiałem złapać prywtnego kierowcę i na wpól migowym językiem poprosić o podwiezienie do najblizszego miaxta na dworzec. Kolejnej nocy byłem już w Tabriz, w irańskiej prowincji Azerbejdżan Wschodni. Tu zaczynają się Góry Zagros i tu zaczęła się moja wędrówka, która skończy się mam nadzieję nad Oceanem Indyjskim.
Już pierwsze kilometry tej wyprawy pokazały jakie warunki mnie czekają. Gdy zniknęly zabudowania przedmieść wszedłem pomiędzy niekończące sie pasma suchych wzgórz, kamienistych i porośniętych kolczastą roślinnością. W promieniu kilometrów ani śladu wody, a upał pali głowę przebijając się przez kapelusz. Caly dzień szedlem w takim krajobrazie do pierwszego miasteczka, po dodze tylko raz znajdując wodę. Noc spędziłem w dolinie na południe od malowniczego Kandovan, zwanego "irańską Kapadocją".
Już nazajutrz góry pokazały jednak, że spodziewać się po nich muszę wszystkiego. Obudził mnie... deszcz, który wyżej przeszedł w opad regularnego śniegu. W cienkiej bluzie i lekkiej wiatrówce, w niskich butach, musialem torować w świeżym puchu, starając się wspiąć na przełęcz zaznaczoną na mojej mapie. Każdy zakręt ścieżki wydawał się tym ostatnim, dopiero po wyjściu na ok. 3300 metry zobaczyłem dolinę znaczącą drogę mojego zejścia. Tuż za przełęczą, ku mojemu zaskoczeniu, napotkalem karawanę owiec zmierzającą do wsi, w drugim niż ja kierunku. Przełęcz wydawała się końcem drogi, tymczasem jeszcze ponad doba marszu dzieliła mnie od kolejnego miasta do którego zszedłem.
Kolejne dni to droga przez suchy płaskowyż irańskiego Azerbejdżanu. Wędrówka przez wysuszone słońcem góry bywa trudna, ale gościnność miejscowych wynagradza ten wysiłek. W Marageh niespodziewanie otrzymałem zaproszenie na obiad od szefa miejscowej fabryki, w Amirabadzie przyjęła mnie rodzina, ciesząca się ze skończonego zbioru winogron. Wystarczyło bym nocą rozbił obóz obok czyjegoś sadu, by pilnujący go rolnik zaprosił mnie do ogniska, a gdy siadłem pod ścianą domu, jego wlaściciel poczęstował mnie herbatą.
Czy tak większość z nas, znających Iran jedynie z telewizji, spodziewałaby się zostać przyjętymi w tym kraju?
Idę prawie caly czas w upale, pracowicie pokonując kilometry. Nie myślę na razie od odległym celu wyprawy, narazie liczy się dzień dzisiejszy. Opuszczam gościnnych Azerów i wchodzę do kolejnej prowincji. Do uslyszenia z irańskiego Kurdystanu.