Miło Cię widzieć!

Ładowanie strony

O projektodawcy

jacekjakubowski.66

jacekjakubowski.66

Kalisz, Polska

Jestem pisarzem, wydałem już kilka książek. Zacząłem pisać koło roku 2000. Wcześniej ukończyłem II LO im. T.Kościuszko w Kaliszu, a później Budownictwo na Politechnice Łódzkiej.
Moje miejsca zamieszkania zmieniały się kilka krotnie, obecnie mieszkam w Kaliszu.
Mam rentę socjalną i ciągle piszę i staram się wydawać moje powieści i wiersze.

Napisz wiadomość do Projektodawcy

0 PLN z 18050 PLN

0 Wspierający

Zakończony Cel nie został osiągnięty

Model finansowania: "wszystko albo nic". Aby otrzymać środki, projekt musi osiągnąć minimum 100% finansowania do 23.02.2020.

Wydanie książki pt. Przebudzenie

O projekcie

                 Wydanie książki pt. Przebudzenie ciekawe pomysły

Nazywam się Jacek Jakubowski. Napisałem w swoim życiu kilka książek i uważam, że są godne wydania. 

Zebrane pieniądze w całości przeznaczę na publikację książki. Jeśli pieniędzy uzbiera się więcej niż zakładałem to pójdą one także na publikacje następnych wydań książki. Na wydanie potrzebuję 18050 PLN.

Wybrałem crowdfunding ponieważ podoba mi się pomysł społecznościowego wspierania projektów.

Możecie do mnie napisać e-mail na adres: 

jacekjakubowski.66@wp.pl

Zapowiedziane w projekcie nagrody zrealizuję po trzech miesiącach od rozpoczęcia projektu. 

 

Streszczenie książki pt. Przebudzenie:

 

Powieść pod tytułem Przebudzenie pokazuje życie studenta politechniki Marcina na tle środowiska akademickiego, na osiedlu Politechniki Łódzkiej.Życie studenckie jest jak wiadomo przeważnie wesołe, ale Marcina trapi pewien problem życiowy, mianowicie miłość do koleżanki z roku.Jest to powieść o dojrzewaniu, o uczuciowych wzlotach i upadkach, co w pewnym wieku zajmuje ludziom niemal sto procent uwagi, tak że inne sprawy leżą odłogiem. Tak jest i w wypadku Marcina, który wcześniej już doświadczył uczuć do płci przeciwnej, ale tutaj w nowym środowisku, wśród obcych jeszcze prawie ludzi, bo powieść pokazuje początek drugiego roku, jest tak zagubiony, że sprawy jego mocno się komplikują.Dodatkowo jeszcze Marcin nie zwierza się nikomu, nawet wybranka jego serca nie wie co czuje chłopak. Tak więc nasz bohater przeżywa swoje nieszczęsne uczucie w samotności. Nieszczęsne, bo Diana ma już chłopaka, no i jest prymuską na roku, dziewczyną z zasadami, a Marcin trochę odstaje w nauce.Emocje i uczucia, które wywołuje ta powieść są zapewne bliskie każdemu młodemu i nie tylko człowiekowi, bo chyba każdy z nas miał jakieś młodzieńcze miłości, prawie każdy przeżywał jakieś uczuciowe rozterki, które często kończyły się niepowodzeniem, dlatego myślę, że mogłaby ona stać się hitem wśród młodych ludzi.Pokazane są tu bardzo plastycznie przeżycia Marcina, myśli jakie mu towarzyszą w przełomowym momencie jego życia, bo takie pierwsze wzloty i upadki kształtują nieraz człowieka na całe życie.Myślę, że ta powieść mogłaby być czymś w rodzaju przewodnika dla roztargnionych i doświadczających pierwszy raz w życiu poważnych uczuć młodych ludzi, które mogą zdecydować o wyborze partnera życiowego. Powieść mimo trudnych przeżyć Marcina ma jednak w sumie oddźwięk pozytywny. Rozterki uczuciowe w końcu krystalizują się w dobrym kierunku, chłopak znajduje odpowiednią dla siebie dziewczynę i zaczyna mu się wszystko kleić, a więc happy end.Ciekawe mogą być też obrazki z życia studenckiego, czyli imprezy, festiwale, Juwenalia, wszystko co mocno zakorzenia się w życiu studentów.Młody człowiek z liceum, który czyta taką powieść dowiaduje się wielu ciekawych rzeczy z życia w akademiku, szczegóły i bardziej ogólne obserwacje, a wszystko to może przydać się później kiedy człowiek zamierza się dalej kształcić.Poza tym powieść ta jest jedną wielką bombą optymizmu, można przy jej pomocy naładować akumulatory na przyszłość.

 

Fragment książki:

Rozdział 3. Wesołe miasteczko.

 

Marcin wracał do Łodzi dopiero w niedzielę wieczorem. W poniedziałek miały się rozpocząć zajęcia nowego roku. Wracał nawet w dobrym humorze, z nowym zapasem sił, z optymizmem.

W domu miał się czym pochwalić i cała rodzina cieszyła się z jego sukcesu. Jakże miał nie być zadowolony, dlatego wracał chętny do pokonywania nowych wyzwań i co więcej był prawie pewien, że teraz pójdzie już gładko, przynajmniej z nauką. O sprawach życiowych, sercowych nie myślał bo nie umiał ich rozstrzygnąć i niemalże zapomniał o wszystkim co dotyczyło uczuć.

Jechał tramwajem z Dworca Kaliskiego i było już blisko osiedla. Pora była już zupełnie wieczorowa, blisko 20.00.

Kiedy wysiadł z tramwaju i wyszedł na ulicę mógł zaczerpnąć świeżego powietrza i rozkoszować się widokiem osiedla studenckiego rozświetlonego setkami okien. Był to duży teren, dużo budynków w jednym miejscu, campus. Marcin uśmiechnął się pod nosem bo przyszła mu do głowy nazwa „wesołe miasteczko” i tak w istocie było, nie było to miasto lecz miasteczko i zazwyczaj wesołe.

Był już niedaleko swego DSu, kiedy spostrzegł parę młodych ludzi, obejmującą się przed wejściem do budynku i po chwili pobladł cały na twarzy. Dziewczyną była Diana, była ze swoim chłopakiem. Marcin zwolnił kroku. Para na ganku wejściowym wnet się rozeszła. Chłopak Diany dał jest całusa w policzek i zniknął gdzieś w ciemnościach, a ona weszła do DSu, nie zauważyła przy tym, że ktoś się jej przygląda. Ruszyła dziarskim krokiem do korytarza i wspięła się na piętro.

Marcin przez chwilę stał jak wryty, następnie ocknął się, przetarł spocone czoło i ruszył w ślad za Dianą, ale nie chciał jej gonić. Po prostu mieszkali w tym samym budynku.

Kiedy dotarł do drzwi swego pokoju nie było już śladu po jego entuzjazmie. Złapała go jakby gorączka.

W środku był Marek. Leżał przewinięty kocem na łóżku i czytał jakąś gazetę. Kiedy Marcin wszedł do pokoju i rzucił tylko słabe „cześć” na powitanie, Marek przyjrzał mu się uważnie. Zauważył, że coś jest nie tak jak należy. Przez chwilę trwało milczenie. Marek przeglądał dalej gazetę, a Marcin w tym czasie rozebrał się i ruszył w głąb pokoju, usiadł na swoim łóżku.

 

- Co słychać, panie bracie? Coś się stało, czemu jesteś taki blady? – rozpoczął Marek

- A nic, zmęczyłem się, miałem ciężką torbę, z Dworca Kaliskiego tu jest kawał drogi – bronił się Marcin

- Ale przyjechałeś tramwajem. Coś kręcisz.

- Co mam kręcić? Trochę się śpieszyłem, późno jest. Muszę wracać wcześniejszym pociągiem, bo już prawie ciemno.

- Racja. Przywiozłeś wałówkę z domu co?

- Tak.

- Przecież wszystko można kupić w sklepach.

- Wiem. Mówiłem tym moim, ale wiesz jacy oni są. Jadę prosto od dziadków, ze wsi, rozumiesz, zabili świnię to jest wałówka.

- Chyba że tak. To przynajmniej wszystko świeże, ale mnie by się nie chciało dźwigać takich ciężarów, chociaż by to była sama szynka – Marek spróbował rozbawić swego kolegę i udało mu się, Marcin przestał się peszyć

- Jak otworzę i spróbujesz to możesz żałować tych słów.

- Naprawdę, nawet nie liczyłem na poczęstunek.

- Muszę częstować, bo się zepsuje. Zobacz ile tego jest. Sam nie zjem nawet za dwa tygodnie, a zacznie się psuć już za trzy dni.

- Rzeczywiście. Trzeba załatwić jakąś lodówkę.

- Zimą lodówka jest na balkonie.

- Prawda, ale do zimy jeszcze daleko. Lodówka jest potrzebna. Pamiętasz jak było w zeszłym roku.

- Tak. Były kłopoty. To uciążliwe jak wszystko co kupisz trzeba natychmiast zjeść – tym razem Marek się roześmiał

- Damy radę.

- Jeśli tak mówisz. A tu zdarzyło się coś ciekawego jak mnie nie było?

- Raczej nie. Na razie spokój i cisza. A prawda, była Anka, ale to wszystko.

- Jaka Anka? A ta, przyszła pani architekt?

- Tak. A co nie lubisz architektek?

- Nie mam nic przeciw niej, ale...

- Ale co, nie kręci cię? – Marek zaśmiał się szyderczo

- Nie wiem, źle o was mówią na osiedlu.

- O architektach?

- Tak.

- Ale to są stereotypy, nie powinieneś się nimi kierować, a raczej je zwalczać. Powinieneś nawet nas bronić, dać świadectwo...

- Daj mi spokój, mam dosyć swoich kłopotów.

- Niewdzięczniku...

- Dlaczego miałbym was bronić. Jesteście zarozumiali, a nic nie wiecie oprócz tego waszego pacykowania. Specjalnie odróżniacie się od reszty nosząc kolorowe spodnie i kitki na włosach. To mało? A wasze dziewczyny to szczyt konserwatywności i zbiór wszelkich kompleksów.

- Po pierwsze nie mów w liczbie mnogiej, nie stosuj jak Niemcy odpowiedzialności zbiorowej. Mów o pojedynczych osobach.

- Co to, to racja.

- Ale ale, ty nas naprawdę nie lubisz?

- Tak w ogóle to... nie, ale co do pojedynczych...

- Przestań. Jeśli tak jest to po pierwsze trzeba cię do nas przekonać.

- Pewnie tak.

- To mnie zaskoczyłeś.

- Przepraszam.

 

I na tym podobnych dyskusjach schodził im czas wieczorami. Tym razem jednak Marek się trochę zasmucił, a nawet zdenerwował, oczywiście wyznaniem Marcina na temat architektów. Postanowił się napić piwa, żeby nabrać lepszego humoru. Zdołał nawet namówić swego kolegę, żeby poszedł z nim do klubu, ale okazało się, że klub był tego dnia zamknięty, w związku z czym można się było zadowolić tylko wałówką Marcina.

 

Więcej szczęścia mieli następnego dnia. Klub Studencki „Puchatek” był otwarty pierwszy raz w nowym roku szkolnym i nabierał rozpędu do nowego życia towarzyskiego. Kiedy weszli do środka ogłuszył ich dźwięk muzyki, która jak przystało na lokal w samej rzeczy rozrywkowy była głośna i rytmiczna. Przez chwilę stali nieopodal kilku bawiących się par dosyć zdezorientowani. Wreszcie Marek wskazał wolne miejsca przy barze. Usiedli, zamówili po małym piwie. Światła w klubie były zupełnie szałowe, przy tym jednak tworzyły intymny nastrój, bo było prawie ciemno. Tylko kilka żółtawych żarówek nad blatem baru stanowiło silniejszy punkt świetlny. Marcin nie bardzo dobrze się czuł na tym eksponowanym stanowisku, bo oni nie widzieli nikogo, natomiast wszyscy inni widzieli ich jak na dłoni. Puchatek był prowadzony od początku do końca, społecznie przez studentów. Za barem stał przyjaciel Marka z budownictwa i pracował oczywiście jako barman.

Marcin raczej rzadko bywał w takich miejscach, chociaż w zasadzie nie miał nic przeciwko nim. To nie było w jego stylu szaleć na parkiecie. Chyba by się spalił ze wstydu mimo przyciemnionych świateł. Był oddanym fanem muzyki, znał się na niej i często słuchał, ale po pierwsze nie takiej i nie w takim miejscu. Lubił w zaciszu pokoju słuchać jazzu lub bluesa, jak i różnych innych rodzajów muzyki, najchętniej przez słuchawki lub z odtwarzacza. Bar nie był jego żywiołem i czuł się tu cokolwiek nieswojo.

 

- Dopiero się rozkręcamy, a wy już z nami. Brawo, tak powinno być – podniesionym głosem przez ladę wołał przyjaciel Marka do nowoprzybyłych

- Poznaj Marcina, zresztą z twojego roku – przedstawił mu Marek kolegę z pokoju – A to Darek – zwrócił się tym razem do Marcina, pokazując dłonią barmana

- Jak się masz? – zwrócił się Darek do Marcina

- Nieźle, a ty?

- Ja znakomicie. Pracuję tu to muszę to lubić. Ale ty coś nie łapiesz tej atmosfery stary, mam rację?

- Bo tu na tych stołkach czuję się jak na ambonie.

- Jasne. Tam w głębi są miejsca do siedzenia i stoliki tylko ich nie widać.

- Naprawdę?

- Tak. Możecie tam iść, bo tu żarówy rzeczywiście dają po oczach.

- Idziesz? – spytał Marcin Marka

- Chwilę tu posiedzę, ale ty idź. Ja zaraz dołączę.

 

Marcin nie miał żalu do swego kolegi, bo dobrze wiedział, że ten chce odnowić stare znajomości. Wiedział przy tym dobrze, że Marek czuje się tu jak ryba w wodzie i nie zamierzał mu psuć dobrej zabawy. Wolał się raczej wycofać, ale na razie nie było potrzeby.

Przeniósł się tymczasem do wolnego stolika, a raczej ławy, przy której stały fotele i był wielce rad z tego kroku. To było wymarzone miejsce dla takiego jak on outsidera. Mógł stąd do woli przypatrywać się śmigającym po parkiecie dziewczynom, mógł się wzruszać i śmiać i co tylko chciał i nikt nie mógł rozpoznać jego uczuć. Tu się czuł wręcz fantastycznie.

Widział z oddalenia Marka jak przypalają sobie papierosa z Darkiem. Marek siedział jakoś niewygodnie na wysokim stołku i po chwili zamówił drugie piwo. Darek co chwila nachylał się do niego, żeby lepiej usłyszeć jego słowa. Rozmawiali mimo hałaśliwej muzyki. Widocznie mieli o czym. Z tego powodu Marek nie przychodził, ale Marcin był nawet rad. Mógł się nasycić widokiem kolorowych scen z klubowego parkietu. Drzwi balkonowe były pootwierane. Ludzie wychodzili na balkony palić papierosy, a inni wprost przeciwnie, zaczerpnąć świeżego powietrza.

Jak miło było tu przebywać, pomyślał Marcin. Ta zaczarowana atmosfera jak ze snu owładnęła nim na dobre. I już prawie nie czuł się sobą i wcale nie miał ochoty stąd wychodzić. Marek ciągle nie nadchodził, ale to było nieważne. Marcin pierwszy raz w życiu brał udział w jakimś misterium, chociaż nie bardzo zdawał sobie z tego sprawę. To było jak nabożeństwo.

Pomyślał, że musi tu przychodzić częściej, ale czy można wejść dwa razy do tej samej rzeki?

I to był koniec jego uniesienia na ten wieczór. Po chwili do klubu weszła Diana ze swoim chłopakiem i jak na złość stanęli w największym świetle, przy samym barze, tuż obok Marka.

Diana rozglądała się chwilę niepewnie, bo większość stolików była już zajęta. Zamówili colę i jakieś ciastka i przysiedli się kątem do jakiejś innej pary, ale Diana widocznie zdecydowała, że jej tak nie wygodnie i usiadła chłopakowi na kolanach. Ich zachowanie jakoś dziwnie zmąciło panującą w klubie atmosferę. Byli jakby z innej bajki, no i to pretensjonalne zachowanie Diany. Była młodą kobietą, a zachowywała się jak mała dziewczynka, do tego rozkapryszona. Marcin skierował wzrok w inną stronę, ale to nic nie pomogło. Spokój był zmącony.

Chciał iść i przywołać Marka, ale kiedy to zrobił ktoś zajął jego miejsce. Poczuł się jakoś głupio i zemdliło go. Postanowił wrócić do pokoju. Kątem oka dostrzegł go Marek i ruszył za nim. Dognał go przy drzwiach, kiedy właśnie do klubu wchodziła Anka z Kamilą.

 

- Co, już idziesz? – zapytał Marek, lekko chwiejąc się na nogach

- Tak, idę, zemdliło mnie – odparł Marcin

- Przyszła Anka, nie widziałeś?

- Widziałem.

- To zostań. Może być przyjemnie.

- Idę, źle się czuję, naprawdę.

- Wrócisz?

- Może wrócę, tylko trochę odsapnę.

- Słabą masz głowę, panie bracie. Żeby tak po jednym piwie?

- To nie tylko piwo. Obżarłem się chyba tej szynki za dużo, na zapas – Marek chociaż nietrzeźwy roześmiał się na te słowa.

- Ach, ta twoja wałówka. Trzeba kupić lodówkę, przechodzoną ma się rozumieć.

- Tak, przechodzoną. Tylko jakby co to nie wracaj zbyt późno. Rozumiesz?

- Rozumiem. Idź, odpoczywaj, a jakby co to wróć.

- Dobrze.

 

Po rozmowie z Markiem Marcin poczuł się trochę lepiej. Jednak wracając do pokoju, otworzył balkon i położył się na łóżku. Po chwili usnął i spał w ubraniu do rana. Nie zauważył kiedy Marek wrócił.

 

Marek już wiedział, że z jego kolegą jest coś nie tak. Trudno było nie zauważyć dziwnych zmian nastrojów Marcina. Nie mówiąc już o nocy przespanej w ubraniu.

Marek chciał nawet przeprowadzić poważną rozmowę z Marcinem, ale uznał powody tej decyzji za zbyt błahe. Pomyślał po prostu, że kolega przechodzi jakiś trudny okres, albo że może choruje. Nie myśląc dużo postanowił zrobić małą imprezę w pokoju. To wszystkich by pewnie postawiło na nogi. Podzwonił gdzie trzeba, dał znać ludziom i czekał, aż nadejdzie naznaczony wieczór. Tymczasem wciągnął Marcina w przygotowania. Trzeba było kupić to i owo, pożyczyć sprzęty. Koordynował wszystko Marek.

Wreszcie nadszedł czas.

Marek i Marcin czekali z zastawionym stołem niczym kumoszki na rynku i już się mieli zabierać ze zniecierpliwienia do rzeczy sami, kiedy ktoś zapukał do drzwi. Był to Konrad ze swoją dziewczyną Iloną. Marek puścił smsa i po chwili zjawiła się także jego dziewczyna Lidka. Towarzystwo było prawie w komplecie, prawie bo Marek zaprosił także Ankę, ale tylko on o tym wiedział.

Goście przynieśli ze sobą butelki z kolorowymi nalepkami, nie bez procentów i na stole zrobiło się pełno, nawet wszystko nie mieściło się i trzeba było odstawić na półki.

Po chwili wszyscy usadowili się na swoich miejscach, chociaż zostało jeszcze miejsce.

Ludzie znani sobie od dawna, widujący się niemal codziennie nie mieli trudności z nawiązaniem języka. Marek tylko poprosił, żeby nie mówić o sprawach związanych ze szkołą.

 

- Uraczymy was dzisiaj niezwykłym specjałem. Jedzcie i uczcie się jak się zdrowo odżywiać – zagaił Marek

- Nie przechwalaj się. Oprócz trunków nie ma tu nic więcej, prócz tej wielkiej misy zieleniny – odparł Konrad

- I to jest to, jedzenie przyszłości, tępaku – zrewanżował się Marek

- Konrad jest rzeczywiście tępy i zacofany, wiem coś o tym. Wiecie na przykład czym on się obecnie żywi na obiad? – powiedziała Ilona

- Pewnie owocami morza, albo chińszczyzną – skomentowała Lidka

- Chińszczyźnie nie ubliżajcie, ja jej będę bronił – skwitował Marcin

- A więc on się żywi fast food’ami, hamburgerami, na obiad podkreślam – Ilona wreszcie doszła do głosu

- To nie będzie musiał długo czekać na efekty tej diety – zaśmiał się Marek

- Dajcie mi spokój, sami jesteście tępi. Jak człowiek ma godzinę wolnego na obiad to gdzie ma iść. Nie ma nawet czasu, żeby zjeść normalny obiad w domu – bronił się Konrad

- No tak, u mamusi. Już ja ci dam mamusię – zaperzyła się Ilona

- Nie kłóćcie się, tylko skosztujcie mego specjału – zaproponował Marek – Talerze z widelcami w dłoń i do dzieła. Ostrzegam, że nie wolno mówić z pełnymi ustami

 

Towarzystwo zabrało się do jedzenia. Do skosztowania mieli jednak tylko sałatkę i to z surowych, nie gotowanych warzyw, polać to wszystko można było na szczęście smacznym sosem z oleju, octu winnego i przypraw. Nie pałali do tego pożądaniem prawdę mówiąc, ale byli głodni.

 

- To jest zupełnie surowe! Oszalałeś!? – zawołał Konrad

- Cicho bądź – pouczyła go Ilona – W tym jest jakiś sekret.

- No właśnie, jaki w tym jest sekret Marek – zapytała Lidka

- Nachew che najettie – powiedział Marek zajadając się swoim przysmakiem

- Co?

- Mówiłeś, żeby się nie odzywać z pełnymi ustami – powiedział Konrad

- Cho chech, to jes barto chmachne – bronił się Marek

- Przestań, masz pełne usta! – zawołała Lidka

- On się po prostu tym zajada, bo mu to smakuje – zauważyła Ilona

- Wyjaw im nasz sekret Marek – zaproponował nieśmiało Marcin

- Charach, ale bycha.

- Dajcie mu spokój to jest naprawdę smaczne.

- Sos tak, ale te warzywa? Trzeba było ugotować

- W tym cała rzecz – odparł już normalnym głosem Marek – Przepraszam za moje zachowanie.

- Jaka rzecz – pytała zaintrygowana Lidka

- To jest Dieta Życia, przyszła do nas z Ameryki. Nie gotowane owoce i warzywa to największe źródło witamin i w samej rzeczy bez toksyn, chyba rozumiecie. Poza tym to jest bardzo energetyczne, to najlepsze paliwo dla naszych organizmów.

- A jak ktoś nie potrzebuje dużo energii? – zapytał Konrad

- Nie przerywaj mu – skarciła go Ilona

- Idea tej Diety jest bardzo prosta. Chodzi o to, żeby nie łączyć pewnych pokarmów z pewnymi innymi, bo tworzą się toksyny, a poza tym stosując tą zasadę odciążamy żołądek. Nie można łączyć mięsa z chlebem, czy ziemniakami. Jak jesz mięso, weź do tego sałatkę, a jak się decydujesz na ziemniaki to bez mięsa. Lepiej też nie jeść ziemniaków z gziką, naszego polskiego dania. Nie wolno po prostu łączyć pokarmów z różnych, przeciwnych grup. Jedno jest trawione przez kwas, a co innego przez zasadę. Tak to w skrócie wygląda.

- Genialne! – zawołała Lidka

- Tak, to ciekawe – poparła ją Ilona

- Ale na pewno trudne do zrealizowania w praktyce – zauważył Konrad

- Ten zawsze musi dodać dziegciu – oburzyła się Ilona

- Pewnie, że to nie łatwe, ale tylko na początku. Mam tu książeczkę o tym. Jak chcecie mogę pożyczyć.

- Pewnie, że chcemy.

- Na tym twoim jadle można zęby połamać. Może jednak trzeba ugotować? – zapytał Konrad

- Nie, nie trzeba. Taki jest przepis – odparł Marek

- Wiecie co, to jest zjadliwe i nawet smaczne, ale tak na co dzień chyba by nie zdało egzaminu – powiedziała Ilona

- To zależy od podejścia.

- Powinno się to stosować choćby od czasu do czasu, jak coś w rodzaju oczyszczenia – zauważyła Lidka

- Ja już mam dosyć tych rewelacji – powiedział Konrad – Pozwólcie, że otworzę pierwszą flaszkę

 

Pomysł Marka spodobał się jednym, innym nie. Jego sałatką można się było najeść, ale jak pokonać nawyk do schabowego z ziemniakami i kapustą?

Wbrew prośbom Marka rozmowa zeszła na sprawy Wydziałowe i inne pokrewne. Pierwsza butelka wina wnet była opróżniona, ale zważywszy ilość osób, każdy ledwie zdążył spróbować.

Marek tak się zaabsorbował imprezą, że zapomniał niektórych rzeczy, które planował. Kiedy się zorientował przeprosił na chwilę wszystkich i wyszedł z pokoju. Obowiązki gospodarza przejął Marcin, ale czuł się z tym skrępowany. Na szczęście towarzystwo wiedziało już samo czym się zająć.

Marek po chwili wrócił, ale nie sam tylko z Anką. To była ta jego zapomniana sprawa. Miejsce było jeszcze tylko koło Marcina więc Anka nieśmiało tam usiadła, nie wzbudzając zbytniego zainteresowania tego ostatniego, ani żadnych jego podejrzeń. Marcin obojętnie pomógł Ance obsłużyć się. Na szczęście zostało jeszcze trochę sałatki.

Konrad tymczasem zdążył już odkorkować drugą butelkę wina, a nie było to jakieś zwykłe wino tylko przywiezione z wojaży po południu Europy.

Anka po krótkim powitaniu ze wszystkimi siedziała sobie spokojnie i przysłuchiwała się dyskusji, zerkając od czasu do czasu na Marcina, ale ten też w zasadzie milczał.

Opowiedziano kilka dowcipów i śmiesznych historyjek z Wydziału aż zrobiło się późno, a w pokoju także duszno. Marek otworzył balkon. Nikt nie palił w pomieszczeniu, żeby nie zatruwać atmosfery, ale teraz kilka osób wyszło na balkon, żeby zapalić. Po chwili palacze wrócili odprężeni i donikotyzowani. Niektórym już szumiało w głowach. Z klubu docierała do pokoju głośna muzyka, bo oba pomieszczenia były oddalone zaledwie o kilka pokoi. Konrad chciał iść bawić się dalej do klubu, ale Ilona go powstrzymała.

 

- Mało ci jeszcze, ledwie głowa ci się kiwa – obsztorcowała go bez pardonu

- Słuchajcie możecie siedzieć tak długo jak się wam podoba – powiedział Marek – Jutro wszyscy zaczynamy zajęcia późno

- Powinniśmy pomyśleć już na temat Sylwestra, co o tym sądzicie – zapytał Konrad

- Masz jakieś propozycje? – zapytała Lidka

- Myślałem o tym, żeby jechać w góry, do Zakopanego. Znam tam takie jedno miejsce. Nie jest luksusowo, ale fajnie i niedrogo.

- Jeśli tak, to można jechać – odparł Marek

- Jest jeszcze tyle czasu – zauważyła Ilona

- Ale pewnie trzeba wcześniej zamówić – powiedział Marek

- Ma się rozumieć. W takim miejscu, tanim i ciekawym, trzeba zamówić co najmniej trzy miesiące naprzód

- A ty pewnie weźmiesz Szampana ze sobą i będziesz chciał go wypić na Giewoncie.

- Nie, w dolinie.

- Jakiej dolinie?

- Przestańcie. Konrad ma rację, że trzeba wcześniej zamówić i pewnie jeszcze wpłacić zadatek – Marek myślał nadzwyczaj trzeźwo.

- Oczywiście, ale niedużo.

- Wszyscy są za? – zapytał Marek – Nie słyszę głosów sprzeciwu. W każdym razie jest jeszcze trochę czasu, żeby przemyśleć.

- No to świetnie – skomentowała Lidka – Wszystko idzie jak najlepiej

- Nie ma co dużo myśleć tylko trzeba działać, czyli zacząć zbierać pieniądze na wyjazd – podsumował Marek

 

Żeby uczcić trafną propozycję Konrad odkorkował ostatnią butelkę wina. Nie poszli do klubu tak jak zapowiadali niektórzy ponieważ wszyscy zgodnie orzekli, że tu im jest najlepiej. Rzeczywiście warunki były znakomite i atmosfera taka sama. Jak ktoś chciał mógł wyjść na balkon, zaczerpnąć świeżego powietrza lub zapalić papierosa.

W DSie odbywało się jeszcze kilka takich imprez jak u Marka i Konrada, a na osiedlu to szło w dziesiątki. Zrobiło się ciemno i przez to jeszcze ciekawiej. Ciemność dodawała tajemniczości i nastroju. Wiadomo, że najlepsza zabawa odbywa się zawsze wieczorem o nocy już nie wspomniawszy.

Wszystko trzymało się kupy i były dobre widoki na przyszłość. Marcin tylko siedział jakiś obojętny, choć także zadowolony i myślał nie wiadomo o czym, gdy tymczasem wszystko miał na miejscu, ale jeszcze o tym nie wiedział.

 

 

 

 

 

 

Rozdział 4. Szerokie horyzonty.

 

Chociaż w I DSie było bardzo przyjemnie Marcin od czasu do czasu czuł się tam jakoś dziwnie nieswojo. Może ze względu na Dianę, a może nie czuł się tak dobrze jak na początku studiów, kiedy był jeszcze na Wydziale Mechanicznym i mieszkał w III DSie. To było przed jego przeniesieniem. I wstyd było powiedzieć co zaważyło przede wszystkim na przeniesieniu Marcina na Budownictwo. Tą cichą przyczyną była ni mniej ni więcej tylko Diana, którą pamiętał z egzaminów wstępnych. Marcin zdawał na Architekturę, a wylądował na Mechanicznym. Tak to nieraz bywa jak przyszły student nie jest geniuszem od samego początku.

Z wielkim trudem udało mu się przenieść na Budownictwo, bo wolał budować domy niż maszyny. Ten ostatni kierunek to było już naprawdę blisko jego wymarzonej Architektury. Na początku był niezadowolony z natłoku przedmiotów ścisłych na Budownictwie. Denerwowało go też jednocześnie, że jest tak dużo przedmiotów praktycznych: ćwiczeń z Materiałów Budowlanych, nie wspominając już o zajęciach praktycznych z Geodezji czy Geotechniki. Była jeszcze Mineralogia, gdzie trzeba było rozpoznawać kamyki.

Jednym słowem to połączenie teorii z praktyką na tym kierunku przyprawiało go o zawrót głowy. Nigdzie indziej nie trzeba było się tyle nalatać po okolicznych parkach z tyczkami i jakimiś dziwnymi rurami co to.

Pierwszym, który zwrócił jego uwagę na niezwykłość Budownictwa jako interdyscypliny był kolega z Mechanicznego Adam. Marcin mieszkał z Adamem i z Wackiem w III DSie kiedy, jak się rzekło, był jeszcze na Mechanicznym. Marcin wtedy wyśmiał Adama.

Po pewnym czasie, kiedy ochłonął już z biegana po parku z tyczkami i przyglądania się po jakim czasie dachówka zacznie puszczać wodę, zaczął myśleć o Budownictwie inaczej. Rzeczywiście ten kierunek był interdyscypliną. Łączył w sobie teorię i praktykę.

I podczas kiedy o praktyce budowlanej sporo się powszechnie wiedziało w narodzie, bo przecież każdy obywatel umie sobie sam postawić dom, to o teorii tego wszystkiego mało kto co wie. Nawet Marcin jako bądź co bądź inteligent był niezmiernie zaskoczony jaką naukę można zrobić z Budownictwa. Fascynowało go jak nauki ścisłe, a zwłaszcza fizyka stosowana i inne pokrewne, nie wyłączając wyższej matematyki decydują o tym jaką klasę betonu należy użyć, albo ile żeber w suwnicy stalowej trzeba dospawać, żeby to wszystko trzymało.

W budynku jednorodzinnym to wszystko rzeczywiście jest dosyć proste, chociaż jak wiadomo takie budynki też ulegają katastrofom.

Oczywiście, Budownictwo to nie apteka i jeśli buduje się most nad Zatoką San Francisco to musi on wytrzymać nie tylko zwykłe obciążenie, ale i huragan. Trzeba więc budować z zapasem. Rzecz w tym, że bez odpowiednich teorii budowlanych ten zapas mógłby być tak duży, że obiektu nie dało by się w ogóle zbudować.

Kiedy Marcin zaczął myśleć o Budownictwie w ten sposób, zaczął jednocześnie ulegać fascynacji.

Naturalnie, było męczące zaliczanie praktyczne pomiarów geodezyjnych, czy innych. Dużo zajęć odbywało się na świeżym powietrzu, a pogoda wiadomo jaka bywa, ale Marcin już nie zważał na to. Znalazł swoje miejsce w tym wszystkim. Od tego czasu zobaczył dla siebie perspektywę w zawodzie budowlańca, zwłaszcza projektanta, bo to była twórczość.

Niemniej jednak miał sentyment do kumpli z Mechanicznego i tych dawnych już czasów, kiedy trzystu młodych ludzi, samych mężczyzn podążało wspólnie na wykłady. Jak wiadomo w kupie jest siła, a na Mechanicznym była wielka kupa ludzi (prawie samych mężczyzn).

Dlatego mimo swej ucieczki z tego wydziału, Marcin lubił dosyć często odwiedzać znajomków z III DSu.

Tego wieczora także tam się udawał na pogaduszki, plotki itp. Dziwiło go niezmiernie jak dużo chłopcy z Mechanicznego wiedzieli na temat tego co dzieje się na Politechnice, w tym na Budownictwie. Oczywiście od innej strony niż student tego kierunku. Adam był członkiem Niezależnego Zrzeszenia Studentów i naprawdę orientował się w sytuacji Uczelni, także w jej kontaktach z miastem i innymi Uczelniami. To mogło naprawdę zainteresować.

Marcin poszedł do Adama i Wacka jeszcze w porze przed kolacją. Zastał ich oglądających Wiadomości Łódzkie w telewizji, ale na widok gościa, jak nakazuje dobry obyczaj zgasili telewizor.

Kiedyś mieszkali wszyscy razem w pokoju trójosobowym, jednak od czasu przeniesienia Marcina do I DSu, wydziałowego DSu Budownictwa i Architektury, zostali sami we dwójkę. Mechanicy mieszkali w III DSie. Tak było od zawsze.

Marcin jakoś mechanicznie odetchnął głębiej, przekroczywszy progi III DSu. Nie umiał wyrazić na czym to polega, ale czuł się tu tak swojsko jak u dziadków na wsi. Dosyć łatwo to wyjaśnić. W Trójce żyli sami swoi, nie tak wyrafinowani, ale bezpośredni ludzie. Nie było tu żadnych konwenansów, wyszukanych manier itp. To wszystko byli chłopcy „z naszego podwórka” jakby to ująć lapidarnie. Nie znaczy to, że ci ludzie byli prostakami, wręcz przeciwnie. Zdarzali się prawdziwi geniusze, tylko ten wydział był taki zwyczajny, jeszcze bardziej niż Budownictwo. Nigdzie jednak nie można było znaleźć bardziej oddanych przyjaciół niż tu.

Poza tym III DS. był siedzibą studenckiego radia „Kiks”, a także klubu „Futurysta”. Jednym słowem tu się skupiało większość życia kulturalnego osiedla. Był tu zawsze spory ruch, zwłaszcza na parterze, gdzie mieściły się wspomniane instytucje.

Nie zaskoczył ich swoim przybyciem. Bywał tu w miarę często.

 

- Jak się masz, stary druhu? Zdradziłeś nas, ale lubisz wracać na stare śmieci – powiedział Adam

- To prawda. Tylko proszę, nie dręczcie mnie zbytnio. Wiem, że was zdradziłem, moja bardzo wielka wina – bronił się Marcin

- Za karę zjesz z nami kolację – powiedział Wacek

- Co prawda miałem być u siebie na kolacji, ale jeśli to ma być cena, za którą wkupię się w wasze łaski to zgadzam się

- Dlaczego nie przyszedłeś wcześniej? – zapytał z wyrzutem Wacek

- Wiecie jak to jest, szkoła itp. To wymaga dużo latania, pozapisywać się na wszystkie zajęcia

- Lepiej się przyznaj, że latasz za spódniczkami. Myślisz, że nie wiem po co się przeniosłeś. U nas same chłopy. Smętnie, co nie?

Nie będę owijał w bawełnę

- Bo z daleka widać o co chodzi. Jesteś jak drugi Pan Wołodyjowski. Stale się zakochujesz.

- Przesadzasz. Jestem stały w uczuciach – bronił się Marcin

- Mów mi jeszcze. Zodiakalny Bliźniak. Z kwiatka na kwiatek – zaśmiał się Adam – A co, może się mylę?

- Bliźniakiem jestem, ale w Astrologię nie wierzę, więc daruj sobie te uwagi

- Jeszcze cię tam nie poznali, ale wnet cię poznają – atakował Adam

- Daj mi spokój. Lepiej powiedzcie co u was?

- U nas? Jakoś leci. Adam szuka odpowiedniej grupy ze względu na elektronikę, a ja ze względu na wytrzymałość materiałów – wyznał szczerze Wacek

- Nie o takie nowości mi chodzi. Co u was prywatnie? – Marcin poczuł się rzeczywiście jak na starych śmieciach – Co ja piję kawę z prof. Haładajem?

- Przypomniałeś mi coś o jego koledze po fachu, zresztą od was. Też matematyk. Wypadł przez okno, musiałeś o tym słyszeć.

- Matematyk? Świątek?

- Tak jakoś się nazywa. Wypadł przez okno z tych waszych auli na pierwszym piętrze. Tam są takie drzwi balkonowe, cała ściana jest przeszklona.

- Tak. Są drzwi, ale balkonów nie ma... rzeczywiście. I co, wypadł?

- Aleś ty zacofany, nie wiesz co się dzieje na twoim Wydziale. Wypadł, zamyślił się.

- Nie połamał się?

- Nie. Wypadł na kupę piachu. Robili akurat jakiś remont. Widzisz, to się nazywa mieć szczęście. A ty latasz za spódniczkami, a żadnej złapać nie możesz.

- Wiem. Pamiętam go, on chodzi taki oszołomiony i z takimi włosami jak Einstein, przypomina Einstein’a, ma takie wybałuszone oczy. Ale numer?

- Nie wiedziałeś o tym?

- Nie, a co więcej? O co teraz walczy NZS?

- O wszystko.

- A bardziej konkretnie?

- Szkoda gadać.

- Czemu?

- Chodzi się na te zebrania u Rektora i nic z tego nie wynika.

- Zahaczyłeś o wysokie progi. Bywasz na salonach u Rektora?

- Bywam, no i co z tego? Nasłuchałem się tylko o politechnicznych absurdach. Jednemu łepkowi wyliczyli stypendium na 1 złoty z groszami.

- Bredzisz.

- Mówię jak najbardziej serio. Po prostu tyle wyszło z obliczeń. Średnia pensji w rodzinie odjąć wyliczona kwota i wyszło 1 złoty z groszami.

- Absurd. Ja bym się honorowo zrzekł.

- Nie może, musi pobierać. Takie jest prawo. Absurdów teraz jest więcej niż za komuny.

- Powinien napisać do Teleexpresu. Dostałby złotą czcionkę.

- Raz przyszła do Rektora jedna panienka od was, z architektury, ale one są głupie.

- I co?

- I mówi, że chce robić drugi fakultet z fizyki. Rektor się pyta: „Po co to pani? To zupełnie co innego niż architektura. To się pani do niczego nie przyda.”

- A ona swoje. Musiał jej dać zgodę. Uparta była jak osioł.

- I tępa jak studencki ołówek – dodał Wacek

- Dziewczyna ciekawa świata – bronił jej Marcin

- A jeść będzie kamienie. Nie widzisz co się dokoła dzieje. Dzisiaj już w pierwszej klasie liceum trzeba myśleć o karierze.

- Właśnie, nie o pracy tylko o karierze. Ludziom odbija. Męczy mnie ten „wyścig szczurów”. Wiecie, myślałem, że jak przyjdzie kapitalizm to wreszcie będzie normalnie i wszystko znajdzie swoje miejsce.

- I tak jest, ale o czym to wszystko świadczy to nie będę mówił.

- Zastanawiałem się kiedyś nad tym, o co jestem rzadko posądzany.

- O czym?

- O polityce, chociaż polityka mnie mierzi. Dlaczego wygrał kapitalizm, a komunizm upadł? Bo komunizm był sztuczny, wydumany, nie pasował do natury ludzkiej. Natomiast kapitalizm nazwałbym ustrojem naturalnym, wynikającym wręcz z natury człowieka. Bywa drapieżny i głupkowaty, bo i ludzie są tacy. Niestety nikt nic lepszego nie wymyślił. Dlatego żaden inny ustrój kapitalizmu nie obali, chyba że ludzie się zmienią i ulepszą, wtedy razem z nimi ulepszy się kapitalizm.

- Aleś wymyślił – powiedział Wacek

- Coś w tym jest – zauważył Adam – Ale to nam nie wróży najlepiej. Co mi z tego, że będzie lepiej za sto, czy dwieście lat?

- Moja teoria nie jest optymistyczna, ale chyba prawdziwa. Poza tym daje ludziom wolną drogę, jeśli chcą będą lepsi – powiedział Marcin

- To wszystko jest znacznie bardziej skomplikowane niż się nam wydaje. Ja wierzę w naukę i jej zdobycze, ale to rzeczywiście może potrwać długo zanim się polepszy – dodał Adam

- Wiecie co, lepiej zjedzmy kolację, bo mnie od tych waszych wynurzeń zęby bolą – zdenerwował się Wacek

- To jak będziesz jadł kolację? – zapytał Marcin

- Zażyję Ibuprom.

- Może faktycznie lepiej sobie nie łamać głowy na takich rozmyślaniach, tylko myśleć o pieniądzach i nowym samochodzie? – zadumał się jeszcze Marcin

- To jest znacznie zdrowsze, zarówno dla żołądka jak i głowy – podsumował Adam

- To opowiedzcie jeszcze jakąś ciekawą historyjkę.

 

Marcin został u Adama i Wacka do późnego wieczora. Po tej wizycie czuł się znacznie lepiej, aż nie chciało mu się wracać, ale nie było sensu nocować u chłopaków jak własne łóżko czekało 100 metrów dalej.

Marcin nigdy nie opowiadał o szczegółach swego pobytu na Mechanicznym. Marek wiedział tylko tyle, że chodzi do starych kumpli i o nic więcej nie pytał.

 

Następnego dnia wieczorem Marek i Marcin postanowili wykorzystać na kolację pozostałości z imprezy i zrobić sałatkę. Mieli jeszcze po kawałku mięsa.

Czas leciał teraz szybko, zajęcia nabrały rozpędu. Zapowiedzieli już pierwsze kolokwia. Jesień miała się ku końcowi. Drzewa były już zupełnie gołe, bez liści. W sumie jesień to pora roku do życia pod warunkiem, że to złota polska jesień, czyli że jest ciepło i pogodnie. Taką jesienią można dużo zdziałać, więcej niż gorącym zwykle latem. Optymalna temperatura powoduje, że człowiek się nie męczy i jest rześkie powietrze. Zwykle jednak ludzie psioczą na jesień. Wygląda to tak jakby z końcem lata zamarło już życie w kraju. To bardzo pesymistyczne podejście do sprawy. Czy żyć można tylko latem?

Marek zainteresował się tym razem wczorajszą nieobecnością Marcina i zaczął wypytywać go o szczegóły.

 

- Podejrzanie często tam bywasz na tym Mechanicznym – powiedział

- Chyba nie jesteś zazdrosny? – Marcin uśmiechnął się pod nosem

- Też miałbym o co być zazdrosnym. Ciekawi mnie po prostu co tam robicie.

- Opowiadamy głupoty i śmiejemy się z nich jak głupki.

- To rozumiem. I nic poza tym? Żadne imprezy, żadne panienki?

- Trudno to wyjaśnić. Musiałbyś zobaczyć jak tam jest.

- A jak jest?

- Łepki są spokojne, trochę tam brak ikry. Panienek nie ma prawie wcale. Wiesz jak to jest na Mechanicznym.

- Trochę się orientuję.

- Oni wiedzą wszystko co się dzieje na Politechnice. To od nich się dowiedziałem, że prof. Świątkowski wypadł przez okno.

- Ten matematyk? – Marek zaśmiał się krótko

- Tak.

- To pewnie też rozmawiacie na tematy naukowe?

- A co, interesuje cię coś specjalnego?

- Dziewczyny mnie pytają jak to jest z tym wzorem Einstein’a, a ja nie wiem i śmieją się ze mnie.

- E=mc2? Równoważnik masy i energii?

- Tak.

 

W tej chwili ktoś zapukał do drzwi. Po chwili do pokoju weszła Anka.

 

- Chodź Ania, chodź. Mamy tu resztówkę z sałatki, załapiesz się – zaprosił Marek

- Nie przyszłam tu jeść – odparła nieśmiało Anka

- Na pewno się u was nie przelewa, siadaj zaraz ci podam talerz.

- Dobrze, ale następnym razem wpadniecie do nas.

- Załatwione. Siadaj i słuchaj o wzorze Einstein’a. Marcin podjął się wytłumaczyć. Rozwiń skrzydła Marcin, nie krępuj się.

- To nie jest takie proste – Marcin zaczerwienił się na twarzy

- Tu sami swoi. Ludzką rzeczą jest się mylić – pokrzepił go Marek

- E=mc2. Równoważnik masy i energii. Sprawa wydaje się genialnie prosta.

- Nie żartuj.

- Nie rozśmieszaj mnie, bo nie powiem. Chodzi o to, że masa jest przyrównana do energii, a przecież masa i energia to dwie skrajności, przeciwności. Przyszłoby ci do głowy, żeby powiedzieć, że masa to energia? Przecież to absurd. A tymczasem tak jest.

- Jak to?

- Mianowicie masę można zamienić na energię. Na przykład ten stół, przy którym jemy można zamienić w chmurę elektronów lub fotonów, na promieniowanie i przesłać na odległość, na przykład na drugi koniec Polski.

- Nie zalewaj.

- Naprawdę. Jest nawet specjalny wzór na tzw. fale materii. Przepis jak zamienić materię na promieniowanie.

- To brzmi fantastycznie – podsumowała Anka

- Ale tak to się tłumaczy – odparł Marcin

- Dlaczego tego się nie robi? Przecież to ta słynna teleportacja.

- Właśnie. Często tak jest, że teoria wyprzedza praktykę. Nie umieją zbudować odpowiednich maszyn. Poza tym teleportacja wymaga olbrzymich ilości energii, takiej energii, która by to wszystko zasilała, na przykład energii elektrycznej. Nie licząc innych przeszkód to by było bardzo kosztowne. A zresztą po co to komu? Wzór jest, trzeba go się nauczyć, zaliczyć i to wszystko. Może w przyszłości ta teoria się na coś przyda.

- Ta teoria jest piękna – skomentowała Anka

- Tak, ale to pieśń przyszłości – dodał Marcin, był dumny z siebie.

- To rzeczywiście pięknie brzmi – dodał Marek

- Pewnie tak, ale trudno nam sobie wyobrazić świat, w którym to wszystko było by zrealizowane. Wszystko tam było by inne niż teraz. Nie umielibyśmy żyć w takim świecie, zapewniam was

- To źle, bo to życie na pewno będzie piękne i wspaniałe – zauważyła Anka

- Masz rację – powiedział Marek

- Trudno powiedzieć co będą czuć ludzie w przyszłości. Tego chyba nie można sobie wyobrazić. Zupełnie inne problemy i możliwości. Nawet Einstein nie umiałby powiedzieć jak się będzie żyć w przyszłości. Nie ma do czego tego przyrównać, bo czy można żyć zupełnie bez pracy? Co robić z czasem?

- Znajdą sobie jakieś zajęcie – powiedział Marek

- Ale na jak długo? Każda rzecz bez wyjątku może znudzić. Nic w nadmiarze – powiedział Marcin

- Masz rację, ale to nie nasze zmartwienie. Na razie tylu ludzi jest bez mieszkań i bez żadnych możliwości, że to co mówisz to niemądre. Zobacz ilu meneli włóczy się po naszym osiedlu, oni nie mają nic. Dla nich twoje słowa to bluźnierstwo.

- To prawda, ale to wszystko nie jest takie proste. Okazuje się, że jak człowiek śpi na pieniądzach to też przychodzą mu głupie myśli do głowy i jest nieszczęśliwy.

- To dotyczy głupców. Tacy ludzie nigdy nie będą szczęśliwi. Jak ktoś ma trochę oleju w głowie to bogactwo go nie zepsuję. Jest tyle możliwości na świecie.

- Marek ma rację – powiedziała Anka – Ale Marcin też ma rację, że niełatwo jest to wszystko naprawić. Gdybym ja miała dużo pieniędzy to na pewno bym sobie dała z nimi radę. To sprawa rozsądku. Na nic są wielkie teorie jeśli nie ma zdrowego rozsądku.

- Nie rozwiążemy tego problemu dzisiaj, ani pewnie nigdy, ale kto wie, wszystko jest możliwe – Marcin był dziwnie rozmowny jak na towarzystwo dziewczyny. Po prostu fascynowały go takie sprawy.

 

Sałatka była już zjedzona. Rozmówcy nasyceni pod każdym względem. Anka przyszła w konkretnej sprawie, ale zapomniała o niej zupełnie pod wrażeniem rozmowy. Ni stąd ni zowąd Marcin i Anka zbliżyli się do siebie jakoś tak bezwiednie. Marek śmiał się w duchu niczym chochlik, który zrobił komuś psikusa, bo widział, że jego rozmówcy rozumieją się dobrze, chociaż błądzą jakby we mgle i nie mogą się spotkać. Postanowił nie przynaglać sprawy. To musiało samo dojrzeć, nabrać mocy urzędowej. Tymczasem zachwalał walory swej sałatki i żądał, żeby dziewczyny zrobiły taką samą.

Anka wyszła wreszcie. Zrobiło się późno. Marek wyszedł jeszcze pogadać z portierem, a Marcin położył się spać.

 

 

 

Model finansowania: "wszystko albo nic"

Aby otrzymać środki, projekt musi osiągnąć minimum 100% finansowania do 23.02.2020 22:10