poniedziałek, 10 sierpnia 2020

Chimbo(nie tym)razo.

Na Chimborazo nie udało się wejść. Mam wrażenie, że zrobiłem wszystko jak należy, że te kilka dni w Ekwadorze spędziłem na solidnym przygotowaniu organizmu do wysiłku wspinaczki na szczyt. To jednak nie wystarczyło. Może to kwestia wieku, może specyfika góry? Do schroniska Carell trafiłem po noclegu w górskiej chatce na wysokości ok. 3 800 m. Czułem się dobrze, chociaż udało mi się podczas treningowego spaceru obetrzeć stopy. Zrobiłem kondycyjny spacer w kierunku schroniska Whymper. Nie czułem się wielki jak góra, ale z drugiej strony nie pamiętam, kiedy tak się ostatnio czułem. Po nocy w schronisku poszliśmy przez el Castillo. Zgodnie z przepisami wolno wspinać się wyłącznie w towarzystwie certyfikowanego przewodnika, więc szedłem na linie z indiańskim, starszym kolegą. Powyżej el Castillo śnieżne pola prowadziły nieustannie w górę, bez chwili odpoczynku. I tu zmógł mnie w końcu silny ból w klatce piersiowej. Doszliśmy może do 5800 m., nim po ciągłych przystankach stwierdziłem, że lepiej zawrócić. Problemem było w zasadzie zimno - przez przystawanie straciłem czucie w palcach rąk i nóg, a od miejsca, do którego doszliśmy, czekało nas jeszcze przynajmniej kilka godzin marszu. Zejście zabrało resztę nocy. Jak zawsze trudno powiedzieć, jak skończyłoby się wejście, gdybym podjął inną decyzję. Góra jeszcze trochę postoi, z odrobiną szczęścia uda się na nią wejść następnym razem. Może nawet jeszcze zanim znikną ostatnie śnieżne pola. Resztę wyjazdu spędziłem z N. na poznawaniu cudów Ekwadoru i korzystaniu z "turystycznych atrakcji". A ból w piersiach towarzyszył mi jeszcze przez niemal dwa miesiące, przypominając o porażce. Muszę spróbować jeszcze raz. Pod koniec stycznia pojechaliśmy do Szkocji, na Ben Nevis. Góra niezbyt imponujących rozmiarów, niemniej zimą niebezpieczna i niełatwa. Pierwsze przymiarki robiłem do niej w 2010, ale zawsze coś stało na przeszkodzie. Weszliśmy na szczyt we mgle, po mocno zmrożonym śnieżnym, a może lodowym polu. Dodatkową atrakcją w zejściu była akcja ratownicza z użyciem śmigłowca, na ile zdołaliśmy się rozeznać, jej bohaterami byli spotkani przez nas pani z dwójką dzieci. Dla nas Ben Nevis był łaskawy.

poniedziałek, 9 grudnia 2019

Gumka do wymazywania.

Patrzę na kalendarz i rekapituluję: zszedłem w doliny w lipcu 2017, po morderczym wejściu na Piz Bernina. Oczy zamykały mi się na ostatniej prostej, a Monika uznała za stosowne mi towarzyszyć. Śmieszne to było trochę, ale wtedy nie miałem nawet sił, żeby zarechotać. Chyba tylko chichotałem.
Ale tamto wejście uświadomiło mi, że w miarę, jak rosną moje doświadczenie i umiejętności, jednocześnie bezpowrotnie ginie gdzieś forma, siła, młodość. Czas nieubłaganie mnie wymazuje z górskiego krajobrazu i chociaż chciałbym powtórzyć słowa piosenki "nie starzejemy się", zbyt dobrze znam Heideggera, by nie dostrzec, co właściwie to "się" znaczy.

Zostaje wola. Dukaj pisze, że indywidualne przeżycie jest równe innym, niezależnie od formy i treści, liczy się wyłącznie emocja, która mu towarzyszy. Nie ma też podstaw do hierarchizacji poszczególnych przeżyć w zależności od ich źródła. Takie próby są niczym innym, jak snobizmem.
Inaczej mówiąc: czy oglądasz program w telewizji, czy czytasz opis czy osobiście depczesz górski szczyt - twoje przeżycie, doznanie jest jednakowej wartości. W tej perspektywie "Because it's there!" brzmi zatem już nie tak donośnie.

Czemu zatem? Wiersz Dylana Thomasa, niemiłosiernie zużyty w filmie Interstellar, podaje odpowiedź, której nie sposób odrzucić.
Niech więc wymazuje mnie czas, ale dopóki całkiem nie zniknę, patrzcie na moje zaciśnięte w uporze pięści, na usta otwarte do krzyku. Nie zgadzam się na starość, na niebyt. Zapałka przed swym końcem płonie najjaśniej.

Jutro przed świtem jeszcze jadę do Ekwadoru, spróbować swoich sił na Cotopaxi i Chimborazo. Z takim tylko uzasadnieniem, na jakie mnie stać.

sobota, 29 lipca 2017

Nepal.

Dzień 1. Warszawa-Kathmandu.
Poleciałem sam do Nepalu. Nie miałem czasu, by porządnie się spakować, do ostatniej chwili rozważałem, co zabrać, a co zostawić. W ostatniej niemal chwili odrzuciłem z żalem mój nowy czekan. Na trekkingu, na który się wybierałem, nie mógł się przydać. W księgarni, w biegu, kupiłem jeszcze książkę o intrygującym tytule: "A heart is a lonely hunter". Autora nie znałem, ale ten tytuł wydawał się znajomy. Czekało mnie jeszcze ważne spotkanie w ministerstwie, więc w drodze do Warszawy wiozłem oprócz sprzętu górskiego komputer, garnitur i buty. Do hotelu doczłapałem się trudem, okazało się, że jestem w gorszej formie, niż przypuszczałem. Od dłuższego czasu poświęcałem się niemal wyłącznie pracy i efekty dawały się boleśnie odczuć.

Po robocie, po śnie w zakurzonym pokoju pojechałem na lotnisko. W samolocie obejrzałem Strażników Galaktyki, obiecując sobie, że przy powrocie znowu go sobie obejrzę. Poza tym podróż minęła monotonnie, odsypiałem nerwowy okres sprzed wyjazdu. Namaste.

Dzień 2. Kathmandu.
Problemy zaczęły się już na lotnisku, gdzie miał na mnie czekać kierowca z hostelu Happily Ever After. Od razu napatoczyli się jacyś usłużni pseudotaksówkarze, żaden oczywiście nie miał pojęcia, gdzie jest ten hostel, więc musiałem pokazywać na wyświetlaczu komórki, kierowcy udawali, że wiedzą, że rozumieją, że już za chwilę mogę z nimi jechać na miejsce. W końcu zdecydowałem się na jednego z nich, namaste, namaste i po góra dziesięciu minutach oczekiwania ruszyliśmy. Kathmandu wygląda jak śmietnik, na którym dzieci próbowały wznieść jakieś budynki ze znalezionego, nieco przeschniętego błota. Jechaliśmy w kakofonii klaksonów, smrodzie spalin i kłębach kurzu, kierowca trącał mnie energicznie łokciem, coś pokazywał, ale przepraszam, o co chodzi, kto daje kielnię ośmiolatkom, pomalowanie tych ruin na kolor złoty może zwieść Amerykanów, ale nie mnie.

Na miejsce dojechaliśmy po dłuższych poszukiwaniach, recepcjonista z rozbrajającą szczerością i bez cienia zawstydzenia wyznał, że nie przyjechał po mnie, ponieważ pomylił 6 rano z 6 wieczorem. Miał brzydki akcent, jak się okazało, wyuczony we Francji. Postanowiłem jednak, że nie będę się denerwować. Zostawiłem plecak w pokoju i wyruszyłem na miasto, kierując się do centrum turystyki, gdzie można wyrobić kartę TIMS i uzyskać permit. Szedłem przez wąskie uliczki, ciemne jak dno głębokich parowów, gdzie pomiędzy śmieciami, samochodami, motocyklami, cisnącym się z każdej strony tłumem rozłożyły się kolorowe stragany z lokalnymi wyrobami, udającymi chińskie podróbki, a może było odwrotnie. Żadna ulica nie miała uwidocznionej nazwy, więc szedłem na wyczucie, posiłkując się mapą w komórce. Niestety, wkrótce otrzymałem sms z informacją, że wykorzystałem 248 zł na transfer danych i w związku z tym usługa zostaje zablokowana. No cóż, to było 10 emocjonujących minut z mapą, całkowicie rozumiem operatora, że tyle sobie policzył.
W końcu zdecydowałem się posiłkować informacjami uzyskanymi od przygodnie napotkanych osób i w ten sposób dotarłem do niepozornego budynku Ministerstwa Turystyki. Procedura śmiesznie skomplikowana, niemniej ostatecznie uzasadnieniem był bez wątpienia fiskalizm. Przykre jest to, że za góry trzeba płacić.
Wracając do hostelu zrobiłem jeszcze trochę fotek miasta, tonącego w śmieciach i brudzie. Najgorzej prezentowała się rzeka, którą zamieniono w wysypisko śmieci. Wieczorem poszedłem do restauracji na Dhalbat i piwo Everest, które bardzo przypadło mi do gustu. Jakiś miejscowy przewodnik próbował zaoferować mi swoje usługi, ale nie miał w ofercie niczego, co by mnie mogło zainteresować. Zaproponowałem mu piwo, ale odmówił, tłumacząc się, że jest w pracy. Nie wyglądał na takiego, który odmawia, ale ok, nie mnie to oceniać. Namaste.

Dzień 3. Kathmandu-Khandbari.
Samolot do Tumlingtar miał wylot o 11, więc rano nie spieszyłem się specjalnie. Pakując się powoli, zerknąłem jeszcze na bilet i skonsternowany stwierdziłem, że wylot jest jednak o 10, i natychmiast przypomniałem sobie, że przecież celowo kupiłem bilet na wcześniejszy lot. Biegiem niemal zleciałem ze schodów i poprosiłem o zamówienie taksówki. Jak zwykle w takich sytuacjach, wszytko trwało niemiłosiernie długo, manager hostelu był opieszały, taksówkarz jechał zbyt wolno, później drogę zagrodziły nam korki, a gdy wreszcie zatrzymaliśmy się na lotnisku, musiałem pokonać kilkaset metrów na piechotę. Była 9:50, kiedy wbiegłem do budynku. Namaste, nie pali się, trzeba czekać. Wskazówka minutowa pędziła, a ja stałem w kolejce, gość przede mną coś się pytał, starszy gość, nie wypada się wtrącać, pewnie ustalał, jakie loty są w czwartek 16 czerwca, kiedy jedzie na ślub kuzynki. W końcu udało się nadać bagaż i wbiec do sali odlotów. Była już 10, ale na szczęście samolot był opóźniony - łącznie 3 godziny. Siedziałem więc i czekałem, czytając książkę i popatrując na współpasażerów. Różne stroje, różne kultury, ale niemal z każdej strony odczuwałem życzliwość i spokój. Ktoś się do mnie dosiadł, ktoś pytał o plany, o moje imię i o to, skąd jestem. Piłem wodę, niestety przez poranny zamęt nie zdążyłem kupić sobie jedzenia. Musiałem zatem zjeść batonik zamiast tradycyjnej buły z jogurtem czy jakiegoś miejscowego odpowiednika.
Przelot odbył się bez wielkich komplikacji, jeśli nie liczyć 3.5 godziny zwłoki. Na miejscu w Tumlingtarze okazało się, że nigdzie nie ma sklepu, oferującego gaz. Powlokłem się zatem w stronę pierwszego noclegu, w Mani Bhanjyang. Plecak był niemiłosiernie ciężki, a ja zbyt słaby, by go nieść. Próbowałem, mimo wszystko. Noc złapała mnie jeszcze przed Khandbari, stolicą dystryktu. W ciemnościach udało mi się złapać jakiegoś mężczyznę, który odprowadził mnie do niesławnego Lotus Hostel, gdzie po jedzeniu (a jakże - Dhalbatu) poszedłem spać. Namaste.

Dzień 4. Khandbari-Chichila.
Po dość dokładnej analizie miejscowego rynku, dokonanej w asyście managera Lotus Hostel, ustaliłem, że i tu nie da się kupić gazu, w związku z czym pozostałem bez możliwości ugotowania czegokolwiek. "No cóż", pomyślałem, "bywało gorzej". Zostawiłem trochę gratów w Hostelu, który nota bene okazał się bardzo drogi, i ruszyłem w dalszą drogę, przez Mani Bhanjyan do wysoko położonej wioski Chichila. Nie osiągnąłem specjalnie dobrej prędkości, ale do Chichila dotarłem bez większych przeszkód o dość wczesnej godzinie. Miałem tylko nieprzyjemną przygodę z Nepalskimi dziećmi, które postanowiły wykorzystać moje przyjazne zachowanie. W Chichila śliczna właścicielka marnego hosteliku przygotowała mi obiad (wiadomo, że Dhalbat). Zamiast łazienki z tyłu domu był baniak z ciepłą wodą, w którym obmyłem się nieco, w świetle czołówki. W pokoju były komary i inne robactwo, więc spałem niespokojnie, próbując odpędzać co bardziej namolne insekty. Namaste.

Dzień 5. Chichila-Num.
Wyruszyłem dość wcześnie, kierując się do większej wioski Num. Po długiej kontroli paszportu (nikt nie raczył mi wyjaśnić, co to miało na celu, skoro kazali mi wyrobić jakąś absurdalną kartę TIMS) szedłem przez potężny las, w którym wycięto wijącą się, zawaloną błockiem drogę. Miejscami widziałem jakieś maszyny, jak się okazało, inwestycja, podobnie jak te widziane w Afryce, prowadzona jest przez Chińczyków. Popołudniu doszedłem do pierwszych zabudowań i znalazłem jakiś pokój. Dobra nepalska dusza podarowała mi kubek herbatokawy z ogromną ilością cukru. Cóż, był to mimo wszystko miły gest, więc duże namaste. Wyprowadziłem psa łańcuchowego na spacer, za pozwoleniem pani gospodyni, ale był to szczeniak, więc chodzenie przy nodze było cokolwiek problematyczne, zwłaszcza biorąc pod uwagę długość łańcucha. Czytałem książkę i robiłem zdjęcia, aż zapadł zmrok i poszedłem znów spać. Namaste.

Dzień 6. Num-Sedoa.
Rano wypiłem jeszcze jeden kubek herbatokawy, którą podano mi ponownie w kubku hellokitty. Wydało się to najzupełniej naturalne. Poszedłem dalej, zgodnie z opisem Kurczaba w wiosce należy skręcić ostro w lewo i zejść do przeprawy mostowej, a następnie wspiąć się na powrót do góry, aż do sherpańskiej wioski Tashigaon. Pytałem kilku osób, które skierowały mnie na właściwą, jak się zdawało, drogę. Szedłem więc drogą przez las, początkowo dość szeroką, później stopniowo zanikającą. Minąłem kilka osób, za każdym razem pytając się, czy idę we właściwym kierunku. Odpowiedzi nie pozostawiały dwuznaczności - tak, to była droga do Tashigaon.
Z tym jednak zastrzeżeniem, że jednak nie. Za późno to do mnie dotarło.
Ścieżka zwęziła się, zniknęła, ale ja szedłem uparcie przez rosnące trawy. Kilka razy kluczyłem, skacząc z kamienia na kamień, ryzykując skręcenie kostki albo upadek w rosnącą przepaść. W dole po prawej ręce widziałem dalszą drogę, odległą o może sto pięćdziesiąt metrów. Dróżka, ścieżynka, którą się przemieszczałem, nagle zupełnie znikła. Stałem na pięćdziesięciostopniowym zboczu, spocony, wyczerpany, a teren umykał spod stóp. Otaczały mnie ze wszystkich stron krzaki, pnącza, drzewa wiszące korzeniami w powietrzu. Nie mogłem wrócić po ostatnim skoku w dół, nie mogłem również iść dalej. Pnącza szarpały na mnie ubranie, podcinały stopy przy każdym kroku, przy każdej próbie kroku. Z prawej strony widziałem wcześniej urwisty żleb, ale dzieliło mnie od niego kilkadziesiąt metrów nieprzebytej dżungli. W lewo piętrzyła się jeszcze gęstsza plątanina gałęzi i liści. Próbowałem iść w lewo, ryzykując przy każdym kroku, ponieważ nie widziałem, czy będę miał oparcie dla stawianej ostrożnie stopy, czy też runę w dół, roztrzaskując się na niewidocznych kamieniach i pniakach. Przeklinałem nic niewarte rady i własną głupotę, że ich posłuchałem. Jednocześnie walczyłem ze wszystkich sił, skupiałem wszystkie umiejętności wspinaczkowe, aby jednak przejść ten nieszczęsny las. Skoczyłem z jednego z mniejszych urwisk i kiedy wydawało się, że będzie już łatwiej, utknąłem na dobre. Widziałem ścieżkę poniżej, widziałem idących nią ludzi, ale nie mogłem już zrobić, ograniczony na przestrzeni kilkudziesięciu centymetrów. Próbowałem na wszelkie sposoby się wydostać z matni, odnaleźć chociaż ułudę dalszej drogi - wszystko na próżno. Czas płynął, a ja po prostu stałem tam, wśród liści, nie mogąc nic zrobić. Czas mijał. Było to na swój sposób śmieszne - nic mi nie groziło, może poza insektami i dzikimi zwierzętami, ale jednocześnie nie byłem wcale w lepszej sytuacji, niż błądząc powyżej schronu Berlin na Aconcagui. Narastała we mnie złość na tę sytuację i w końcu zdecydowałem się przedrzeć do żlebu po prawej. Był to jeden z najtrudniejszych wspinaczek w moim życiu, ponieważ nie miałem w zasadzie na czym postawić nogi, a dłońmi trzymałem się kęp trawy. Z zaciśniętymi zębami, po dłuższej szamotaninie, z krwawiącymi od kolców dłońmi w końcu stanąłem na ścieżce poniżej. Dyszałem, pot kapał mi z twarzy grubymi kroplami, ale pokonałem to cholerne urwisko. Usunąłem z butów pijawki i wkrótce potem zaczepił mnie nauczyciel, prowadzący grupkę dzieci. On przynajmniej mówił dość dobrze po angielsku, chociaż wolałbym, żeby przekaz był inny. Wyjaśnił mi, że muszę wrócić do Num i zejść w nieco inną stronę.
Co miałem zatem zrobić?
Ruszyłem znów pod górę, całą drogę do Num. Opłukałem się pod pompą i napiłem wody. Pół dnia strawiłem w tej dżungli i przysiągłem sobie, że w przyszłości będę unikał podobnych miejsc. Czekała mnie jeszcze długa droga - zejście polami ryżowymi aż do rzeki i następnie podejście tego samego dystansu aż do Sedoa po drugiej stronie doliny. Szedłem z Fukmarie - przygodnie napotkaną młodą matką, której cały pakunek stanowił jej synek. Zatrzymaliśmy się jeszcze na herbatę, skąd poszedłem dalej w towarzystwie jakiegoś faceta, który uparł się, żeby się mną opiekować. Doszliśmy pod wieczór do jego ulubionego zajazdu, Lachagosi, prowadzonego przez Nepalczyka o wyglądzie Samuraja. Miałem dosyć Dhalbatu, więc uprosiłem właściciela o przygotowanie zwykłych frytek. Do smaku dodał do nich, z opłakanym skutkiem, jakieś fasolki. I cześć, i Namaste.

Dzień 7 i 8. Sedoa-Tashigaon.
Kolejny dzień był wreszcie nieco łagodniejszy. Wędrowałem znów w towarzystwie - najpierw nauczyciela, a potem jakichś dzieciaków w wieku szkolnym. W zasadzie wolałbym być samemu, ale tłumaczenie nic nie pomagało, więc dałem spokój, zamykając się w sobie. Zaczęło padać, kiedy dochodziłem już samemu do zabudowań sherpańskiej wioski Tashigaon. Niestety, tradycyjną architekturę zastąpiły bez wyjątku zabudowania z blachy falistej, pomalowanej na niebiesko. Umyłem się w ciepłej wodzie i zjadłem znowu Dhalbat. Nie miałem zasięgu, więc wieczór spędziłem na czytaniu książki. Okazała się bardzo dobra, ku mojemu zaskoczeniu. Spodziewałem się czytadła, w którym najciekawszy jest sam tytuł, a otrzymałem do ręki głęboką analizę samotności, ruchów emancypacyjnych i socjalistycznych, a wszystko to osadzone w realiach głębokiego południa Stanów Zjednoczonych. Zanurzyłem się w tę niebanalną historię. Trochę rozmawiałem z Sherpanką, prowadzącą mój hotelik i pozwalałem się zaczepiać jej dziesięcioletniej bratanicy. Kolejny dzień spędziłem na zasłużonym odpoczynku. Namaste.

Dzień 9. Tashigaon-Kauma.
Wyszedłem dość wcześnie, ponieważ droga prowadziła już na 3500 m., do Kauma Danda. Szedłem przez gęsty, następnie stopniowo rzednący las, początkowo po kamieniach i błocie, a później po śniegu. Było mi zimno, ponieważ irańskie buty okazały się całkowicie bezbronne wobec mokrego śniegu, pomimo impregnacji. Chociaż może to nie buty są tu winne, ale właśnie proces impregnacji, o którym nie mam wielkiej wiedzy. Niezależnie od przyczyn, skutek pozostawał ten sam - kompletnie mokre nogi. Wspinałem się po bocznym ramieniu góry, a potem szedłem tym ramieniem coraz wyżej i wyżej, w coraz głębszym śniegu, pośród zielonych liści, co budziło dość interesujący dysonans poznawczy. Zeszła mgła, a może nisko wisząca chmura - nigdy nie jestem pewien. Mijałem Sherpów, niosących jakieś pakunki, więc droga była na pewno właściwa. Martwiłem się trochę, czy w Kauma będę miał kąt do spania, ponieważ poniżej udzielano mi sprzecznych informacji. Miałem śpiwór i czekoladę, więc wiedziałem, że dam sobie radę ze wszystkim. Namiot zostawiłem w Tashigaon i wyraźnie odczuwałem różnicę w ciężarze plecaka. Teraz nie ważył niemal nic.
W końcu dotarłem do Kauma, gdzie znalazłem nocleg w małym domku. Cóż z tego, że znowu Dhalbat jako jedyne danie wegetariańskie i zimno? Ważne, że chociaż sucho. Po kilku godzinach w śpiworze ustały dreszcze i mogłem zasnąć. I Namaste.

Dzień 10. Kauma-Shipton Pass-Tashigaon.
Jest taki aspekt górskiego wędrowania, za którym nie przepadam. Myślę tu o wodzie, trafiającej nie tam, gdzie byśmy sobie życzyli, na przykład do butów, nie mówiąc o innych miejscach. Włożenie rano wilgotnych skarpetek i mokrych butów wymagało ode mnie samozaparcia i odpędzenia natrętnych myśli o tym, po co w zasadzie to wszystko robię. Trzeba iść, mimo wszystko.
Poszedłem więc, czując, że przy każdym kroku w buty wsiąka nowa porcja wody - kilka kropel, które po dziesięciu minutach stanowią pół litra. Droga prowadziła przez śnieg, dość stromo na grań, skąd obok murku mani w prawo, ku odległym szczytom Makalu i nienazwanych sześcio- i siedmiotysięczników. Przez chwilę widoczność była dostateczna, co wykorzystałem na zrobienie kilku zdjęć.
Ale później powróciła natrętna mgła czy też chmura. Nadal szedłem w głębokim śniegu, chociaż zdjęcia w przewodnikach pokazywały wysypane kwiatami łąki i jeziorka. Śnieg był mokry, ciężki. Minąłem jedną grupkę Sherpów, idących w przeciwnym kierunku. Czasami spod śniegu wystawały jakieś skały albo rośliny, ale w zasadzie wszędzie był śnieg. Zrobiło się stromiej, ślady odbiegły w bok, przechodząc w długi trawers, prowadzący na nieodległą przełęcz Shipton La. Szedłem tym trawersem i zastanawiałem się. To były podręcznikowe niemal warunki do lawiny - nachylenie ok. 40 stopni, ciężki, słabo związany śnieg, wcześniejsze opady deszczu, ciepło...
I ja sam, wznoszący nikły płomień życia wobec potęgi żywiołu. Ryzyko, które nie ma sensu. Szedłem, ale z każdym krokiem miałem coraz większą pewność, że czas się wycofać. I któryś krok był ostatnim. Podjąłem decyzję o wycofaniu się. Odwróciłem się i ruszyłem z powrotem. Jeśli będzie kiedyś jeszcze okazja, to tu wrócę, a jeśli nie - to też nic złego się nie stanie.
Droga powrotna zawsze jest trudniejsza i zanim dotarłem do Tashigaon, zdążyłem nieraz upaść w śnieg, wyczerpany i zrezygnowany. Ale potem wracały mi siły i ruszałem dalej. Na którymś ze żlebów złamałem kijek, więc podpierałem się jednym. W końcu, w deszczu, dotarłem do znanego mi już hoteliku. No i Namaste.

Dzień 11. Tashigaon-Sedoa.
Wyszedłem później niż zwykle, próbując w ten sposób uniknąć deszczu. Częściowo się udało, niestety w jakiejś kępie trawy, gdzie przepakowywałem coś w plecaku dopadły mnie pijawki. Nieco pokrwawiony, mokry i zmęczony zszedłem do Sedoa. Długo szukałem tamtego sympatycznego hoteliku z blachy falistej, prowadzonego przez Samuraja. Ale w końcu jednak tam trafiłem. Nie pamiętam, co tam ostatecznie zjadłem, ale zapewne był to Dhalbat. Spróbowałem za to miejscowego napoju, zbliżonego do wina. Namaste.

Dzień 12. Sedoa-Khandbari.
Poprzedniego dnia miałem jakieś skrupuły, wątpliwości, czy dobrze robię, schodząc z gór. Ale to wszystko minęło, pozostała pewność dokonania prawidłowego wyboru. Szedłem szybko w dół, zostawiając za sobą góry. Plecak był cięższy o namiot i pozostawione w Tashigaon graty, ale ja byłem już mocniejszy o te kilka dni w marszu. W Num jacyś Nepalczycy zaproponowali mi przejazd busem do Khandbari. Co prawda planowałem nocleg znów w Chichila, ale to była ciekawa propozycja, więc przystałem. Okazało się, że bus to określenie eufemistyczne - w rzeczywistości był to spory jeep, do którego upchnięto byle jak dziesięć dorosłych osób i kilkoro dzieci. Żeby zatrzasnąć drzwi, trzeba było na chwilę stanąć, a następnie próbować wciskać się w zbyt małą lukę pomiędzy siedzącym obok pasażerem a drzwiami. Ale i tak dobrze się stało, że zdecydowałem się jechać - droga do Chichila nie nadawała się do przejścia, po kilkudniowych deszczach stała się jednym wielkim bagniskiem. Samochód wciąż się zakopywał, a w jednym miejscu musieliśmy go wypychać z błota. I znów, późną nocą dotarłem do Khandbari i po długich poszukiwaniach trafiłem do Lotus Hotel. Prysznic po tylu dniach w dziczy był rozkoszą, nawet jeśli w nocy po suficie biegały ogromne karaluchy, co skutecznie zniechęciło mnie do wyłączenia czołówki i zamknięcia oczu. Tak czy inaczej, Namaste.

Dzień 13-14. Khandbari-Kathmandu-Ałma Ata-Warszawa.
Pojechałem autobusem, ponieważ połączenie lotnicze ze stolicą miało być dość wcześnie i nie chciałem ryzykować. Kiedy już zdecydowałem się na powrót, każda minuta spędzona w drodze wydawała się zmarnowana, chciałem jak najszybciej znaleźć się wśród cywilizacji. Może kogoś to zdziwi, ale Makalu Base Camp Trek nie prowadzi przez tereny interesujące pod względem kulturowym, na co bardzo w Nepalu liczyłem. Jedzenie ryżu z tymi samymi sosami w każdym miejscu też nie zaspokoiło moich - co tu kryć - dość wysublimowanych gustów kulinarnych. Domy z tej samej blachy, wciąż i wciąż, dwie zapuszczone świątynie i kilka murków mani - to wszystko. Miałem już dość tego miejsca.
W Tumlingtarze długo czekałem na bilet, a jego cena była wygórowana, oparta na oszukańczym kursie walutowym. Niech i tak będzie - to nie moja karma. Ważne było to, że leciałem już stamtąd, że po wydaniu fortuny na smsy do Maćka i na cholerny, wcześniejszy bilet wreszcie siedziałem w samolocie, a Nepal znikał pod podwoziem, znikał z mojego umysłu. W samolocie nie było telewizorów, więc nie mogłem obejrzeć "Strażników Galaktyki". Ale to wszystko nie miało znaczenia. Nie wrócę już na trekking do Nepalu, ale to był dobry wyjazd. Wróciłem.

środa, 17 maja 2017

Warszawski sen.

Jako dziecko słuchałem muzyki z gramofonu. To był taki bodajże radzieckiej produkcji skrzynkowy gramofon, obity materiałem w krzykliwy deseń. Niosłem go z niejakim trudem na kanapę i nastawiałem jedną z płyt, znalezionych w małym stojaku. Ostatnim krokiem do królestwa muzyki było wdrapywanie się, a z czasem, gdy podrosłem, wskakiwanie na kanapę i wygodne rozsiadanie się w towarzystwie gramofonu. Niestety, niejednokrotnie podczas wskakiwania, przyznaję to z żalem, gramfon wznosił się w górę i opadał energicznie, a adapter w konsekwencji przesuwał się w sposób niekontrolowany, niezgodnie z instrukcją producenta, rysując ulubione moje (i zapewne właścicieli) płyty.
Początkowo słuchałem wskazanych mi przez rodziców longplay'ów - były tam jakieś bajki muzyczne, słuchowiska. Stopniowo jednak moja ciekawość pchnęła mnie na drogę poszukiwań. Czytelnikowi muszę dodatkowo wskazać, iż był to czas częściowo jeszcze niepiśmienny, w którym ilość bodźców, docierających do mojego umysłu była żałośnie niewielka.

Moja podróż muzyczna zaczynała się więc od dokładnego obejrzenia okładki, przepatrywania obrazków, odcyfrowywania (z czasem w coraz większym stopniu) słów, zamieszczonych przez wytwórnię. Potem nadchodziła chwila wyciągania płyty, zsuwania ochronnego woreczka foliowego, mazania palcem w warstwie kurzu, pokrywającej czarny ebonit. I znów, najpierw poświęcałem długie minuty na obserwację papierowego krążka, znajdującego się w środku płyty. Ale w końcu nadchodziła ta chwila, w której umieszczałem płytę w gramofonie, ustawiałem jego ramię i przysuwałem ucho do głośnika.

Niektóre płyty nie podobały mi się wcale, inne dopiero po długim czasie potrafiłem polubić. Do płyty "Do you love Hagaw" nie przekonałem się na przykład do dzisiaj. W tych moich podróżach byłem jak ślepiec, jak Scarlett O'Hara poszukująca we mgle swojej miłości. Nie wiedziałem, czym są gatunki muzyczne, linia melodyczna, harmonia, ani jakie słyszę instrumenty. Odczuwałem radość, słysząc organy Hammonda, ale nie wiedziałem nawet, że jest to instrument klawiszowy, wyobrażałem sobie raczej coś zbliżonego do widzianego gdzieś saksofonu.

W tych moich podróżach natknąłem się na Czesława Niemena i od pierwszych taktów wiedziałem, że znalazłem swoje niebo. W stojaku znalazłem trzy jego płyty: "Dziwny jest ten świat", "Czy mnie jeszcze pamiętasz" oraz małą płytę na 45 obrotów - jak później się dowiedziałem - singiel. Na tej właśnie płycie znajdował się jeden z moich ulubionych utworów: "Sen o Warszawie".

Słuchałem go namiętnie, cofając igłę adapteru do odpowiedniego rowka. Dziś można śmiało powiedzieć, że dodałem ten utwór do ulubionych, że zamieściłem go na swojej playliście. Warszawy, podobnie jak innych miast poza Gdańskiem, nie znałem. Nie mogłem więc zrozumieć, jak absurdalny jest tekst Gaszyńskiego, wychwalający stolicę betonu, szarości, socrealizmu. Dopiero wiele lat później, kiedy jeździłem od czasu do czasu do Warszawy, w pełni dostrzegłem sprzeczność opisywanych w ulubionej piosence uczuć i ponurej rzeczywistości, rozciągającej się nad brzegami Wisły. Wychowany wśród zieleni, lipowych i kasztanowych alejek, niemal nad brzegiem morza, nie potrafiłem dostrzec niczego interesującego ani w szerokich ulicach Mokotowa, ani w Starówce, odbudowanej kosztem gdańskiego Głównego Miasta i zamku krzyżackiego.

Nie mam dobrych skojarzeń związanych z Warszawą. Stolica okazała się dla mnie niełaskawa, nadzieje się nie spełniły, marzenia i sny okazały się tylko ułudą.

Ale teraz właśnie przenoszę się tam na dłuższy czas. Dokładnie rok temu w absurdalny sposób zakończył się mój związek, a ja zachorowałem. Dopiero teraz mogę powiedzieć, że najgorsze już minęło. Zrozumiałem jungowską koncepcję Animy, nie poprzez lekturę "Archetypów i nieświadomości zbiorowej", ale poprzez długotrwałe wpatrywanie się we własną pustkę i rozpracowywanie każdego zdarzenia, każdego słowa, które padło. Jakże wolałbym przejść tę drogę w bezpiecznym zaciszu biblioteki!
Zrozumiałem, że nie ma po kim rozpaczać, że wartościowa osoba, którą kochałem, której oddałem swój umysł i emocje nie tyle znikła, co nigdy nie istniała. Kochałem - przewrotnie, ale jednak - samego siebie, przypisując swoje dobre cechy komuś, kto ich nigdy nie posiadał. Patrzę za okno na Warszawską noc i uśmiecham się do dźwięków "Snu o Warszawie". Mój sen właśnie się spełnia.

środa, 1 lutego 2017

Nepal Solo Trekking 2017.

Za niecałe dwa miesiące wyruszam do Nepalu. Planuję przejść z Tumlingtaru do Makalu Base Camp, a potem na Sherpani Pass. Myślałem o tym, żeby dalej tą drogą zejść aż do lodowca Khumbu, ale ze względów bezpieczeństwa raczej wrócę po własnych śladach. Za przełęczą droga prowadzi przez dość uszczeliniony lodowiec, a w dodatku podobno trudno z orientacją.

Procedura załatwiania pozwoleń na "szczyty trekkingowe" trochę mnie zniechęca - nie mam czasu, by czekać przez 7 dni w Kathmandu na permit, a poza tym musiałbym zapłacić za niego tyle samo, co kilkuosobowa grupa, co jest kompletnym nieporozumieniem. Może wejdę na jakiś szczyt po polsku, zobaczymy.
Tymczasem jednak gorączkowo rozmyślam, co muszę kupić ze sprzętu, który straciłem na Alasce albo na który nie mogę już patrzeć. Chcę zmienić przede wszystkim "przeciwdeszczową" kurtkę, z którą byłem na Kilimanjaro, Mt Blanc, Elbrusie i Damavandzie, a która NIGDY nie była wodoszczelna i jedyną jej zaletą jest niska waga. Tylko góry i ja wiemy, ile razy cholernie w niej zmarzłem. Koniec!
Na razie kupiłem sobie tylko cudowny czekan i nie mogę się już doczekać chwili, w której będę mógł nim rąbać lód. Wiadomo, że jest to najpiękniejsze, co można robić w życiu.

Poza trekkingiem nepalskim planuję powrót na Mont Blanc w lipcu, o ile zaproszenie od Marty pozostanie aktualne. Wyjazd jest jeszcze dość mglisty, ale jeśli znów przyjdzie iść przez Gouter, to chcę wejść przy okazji na Dome du Gouter i Mt Blanc de Courmayeur, które znajdują się na liście 82 czterotysięczników UIAA. Skrycie żywię jednak nadzieję, że wejście będzie od strony schroniska Cosmique, co pozwoliłoby mi na przejście wymarzonej trasy przez Mont Blanc du Tacul i Mont Maudit.

Na pewno pojadę też na jakiś solowy hardcore, w sierpniu albo na jesieni. Rok zapowiada się więc pysznie.

sobota, 15 października 2016

Noc.

Czytelnicy znający moje przygody wiedzą doskonale, że los nie szczędzi mi przykrości, które staram się znosić z uśmiechem, a jeśli to się nie udaje - to przynajmniej z godnością. Czy jest to awaria sprzętu, czy załamanie pogody, czy przyjaciele znikający jak mydlane bańki - zawsze próbuję myśleć, że taka jest kolej rzeczy, że mój smutek to radość kogoś innego w wielkiej człowieczej rodzinie. Moje łzy czy ból - to uśmiech jakiegoś dziecka, szczęście matki, duma ojca z dokonań syna.

Jeśli coś mnie w tym życiu jeszcze dziwi, to ludzka podłość. Mamy tylko to jedno życie, boleśnie wyznaczone przez narodziny i śmierć. To jedno życie, by odepchnąć mrok. Jedno krótkie życie, by wybierać dobro, przedkładać drugiego człowieka nad siebie i swoje potrzeby, nad ideologie czy martwe zasady. Śmierć nas ostatecznie rozliczy i uciszy, rozpędzając atomy tworzące nasze ciała na cztery wiatry. Jest w tym stwierdzeniu rozpacz, ale i nadzieja. To od nas, tylko od nas zależy, jak będzie wyglądał ten świat. Żar naszej śmiertelności może rozpalić płomienie, obdzielając światłem i ciepłem tylu ludzi, ale może też płonąć tylko dla nas, chowany zazdrośnie przed bliźnimi.

Albert Camus napisał: "Trzeba tylko iść naprzód w ciemnościach, trochę na oślep i próbować czynić dobrze.".

Słowo "tylko" jest znamienne - to nie są wielkie wymagania. Niepodobna żyć inaczej.
Więc jeśli mogę powtórzyć za tym wielkim humanistą, świętym bez boga - chciałbym, by ludzie wykorzystali swój czas na odpychanie mroku, na przezwyciężanie tej straszliwej nocy w sobie.

piątek, 23 września 2016

Koniec lata.

Pożegnałem lato razem z moim przyjacielem, skacząc w Pruszczu Gdańskim ze spadochronem.
Łudziłem się jeszcze, że lęk przed śmiercią i euforia dadzą mi nowy początek. Ale nic takiego się nie stało.
Przez chwilę tylko, tuż po opuszczeniu samolotu, przez trzy uderzenia serca czułem niepokój, który jednak wkrótce ustąpił.
Równiez radość była przyćmiona, jakbym nie brał udziału w skoku, a jedynie słuchał czyjegoś opowiadania.
Nie z każdego upadku można się podnieść.

W moim życiu lato również się skończyło i zaczęła się jesień. Czas długich, intensywnych deszczów, zimnych poranków we mgle, czas żółtych liści, rudych kasztanów i ciepłej herbaty. Czas na życiową mądrość i spokój w sercu, na spacery i wspomnienia. Na miłość bezwarunkową, dojrzałą i pełną - miłość do przyjaciół.

Ciężko rozstać się z latem, ale mój bunt nic tu nie zmieni. Nie warto się sprzeciwiać, jeśli można przyjąć to, co daje nam los.
Niech więc będzie to długa, złota polska jesień przed nieuchronną zimą.