czwartek, 12 marca 2020

ZAPOMNIAŁEM - projekt okładki i dwa rozdziały powieści

Nowa powieść napisana i zredagowana, projekt okładki gotowy. Mam nadzieję, że "Zapomniałem" ukaże się jeszcze w tym roku. Poniżej w całości pierwszy i drugi rozdział książki.


6:45-8:00
Zbrodnia i kara. O trudnym dzieciństwie słów kilka

Jeśli owego wiosennego ranka istniało cokolwiek zdolnego odsunąć na drugi plan kaca-giganta, jaki towarzyszył memu powrotowi z objęć Morfeusza, to bez wątpienia tym czymś był fakt, iż po dwudziestu latach podcierania tyłka prawą ręką, zbudziłem się mańkutem.
Nie od razu sobie ową metamorfozę uświadomiłem; początkowo kac panoszył się niepodzielnie. Uniosłem lewą rękę i przyłożyłem dłoń do czoła. W niczym to nie złagodziło bólu szalejącego wewnątrz czaszki, więc dla odmiany włożyłem tę samą dłoń pod kołdrę, by zadośćuczynić tradycji i podrapać się między nogami. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że ów poranny rytuał przebiega w nienaturalny sposób – każdy gest wykonałem machinalnie, z nienaganną precyzją wypracowaną przez lata praktyki.
Kilka minut kontemplowałem swój opłakany stan. Zastanawiałem się, czy zaszczytną palmę pierwszeństwa na mojej prywatnej liście najbardziej dotkliwych kar za grzech nieumiarkowania dzierży obecnie ból głowy, czy raczej suszony śledź, udający język w moich ustach. Obecność obu znosiłem z cierpliwością godną fakira i w zaistniałej sytuacji było to wszystko, na co mogłem się zdobyć. Blask poranka, przecedzony przez bure okienne zasłony przybierał postać mętnego sosu, a ja tkwiłem w nim nieruchomo niczym nieświeży kawałek mięsa.
Byłbym z pewnością gnił w pościeli przez cały dzień, gdyby pragnienie nie okazało się silniejsze od lenistwa. Wygramoliłem się z łóżka i powlokłem noga za nogą do kuchni, gdzie na blacie kredensu stała litrowa butelka wody mineralnej, prawą ręką odkręciłem nakrętkę, po czym ręką lewą podłączyłem krynicę życia do ust i przez kilkadziesiąt sekund uzupełniałem ubytek płynów w organizmie. Śledź chwilowo usunął się w cień, by oddać pole głównemu konkurentowi do najwyższego stopnia podium, jednak nie omieszkał przy okazji zaprosić na scenę kolejnego natręta, który za siedzibę obrał sobie mój żołądek i najwyraźniej zadowolony z nowego lokum postanowił zamanifestować swą radość szaleńczym tańcem.
Próbowałem go ignorować. Podreptałem do łazienki i opróżniłem pęcherz, przytrzymując męskość palcami lewej dłoni, następnie zaś, jak gdyby nigdy nic, oddałem się niespiesznie porannej toalecie, ograniczając ją do przemycia oczu zimną wodą (przy pomocy dłoni obu). W następnej chwili wylądowałem z głową w muszli klozetowej i pozbyłem się całej zawartości żołądka wraz z nowym lokatorem.
Wyglądało na to, że to miał być mój dzień. Mimo wczesnej pory zdołałem wstać z łóżka i zaspokoić najpilniejsze potrzeby fizjologiczne. Właściwie to można powiedzieć, że kroczyłem od sukcesu do sukcesu.
Opłukałem usta pod kranem i sięgnąłem do ściennej szafki wiszącej nad umywalką po szczoteczkę do zębów. Nałożyłem pastę, po czym przystąpiłem do szorowania. Myślałem tylko o tym, by wyeliminować gorycz jaką przesiąkł mój język, gardło i podniebienie, a później położyć się i jeszcze zdrzemnąć godzinkę czy dwie. I wtedy dostrzegłem, że mój sobowtór w lustrze jest praworęczny.
Nie powinien być praworęczny. Nigdy nie był, w przeciwieństwie do swego pierwowzoru. Większość czynności wykonywałem najczęściej prawą ręką. Niektóre zawsze. Należało do nich szczotkowanie zębów.
Najbardziej zdumiał mnie fakt, że posługiwanie się lewą ręką nie sprawiało mi najmniejszych trudności – przeciwnie, było jak najbardziej naturalne, nie czułem cienia dyskomfortu. Kiedy przełożyłem szczoteczkę do prawej dłoni i usiłowałem operować nią we właściwy sposób, szło mi to opornie, jakbym nigdy dotąd nie zmierzył się z podobnym wyzwaniem. Zaintrygowany wróciłem do pokoju i usiadłszy przy biurku wyjąłem z plastikowego jeża długopis, po czym podjąłem próbę nagryzmolenia autografu na okładce pierwszego z brzegu czasopisma.
Tak jak przypuszczałem – nie potrafiłem już pisać prawą ręką. Za to lewą pisałem, jakbym nic innego nie robił przez całe życie.

***

W tej sytuacji o drzemce nie było mowy. Moje myśli jak głodne rekiny krążyły wokół tematu leworęczności, ale nie miały czego ugryźć, bo wiedza jaką dysponowałem ograniczała się do kilku mętnych opinii zasłyszanych nie wiadomo gdzie i kiedy. Coś tam chodziło mi po głowie, że ma to ścisły związek z mózgiem, i ta domniemana korelacja nie zachwycała mnie ani na jotę. Uznałem, że trzeba sięgnąć po konkrety, przystąpiłem zatem do szturmu na domową biblioteczkę. Po szybkim zlustrowaniu półek stwierdziłem, że do dyspozycji mam encyklopedię i parę popularnonaukowych pisemek. Niewiele.
Przeczytałem wszystko, co udało mi się znaleźć. Dowiedziałem się kilku interesujących rzeczy. Na przykład, że leworęczność jest wynikiem dominacji prawej półkuli mózgu i objawia się nie tylko w częstszym używaniu lewej ręki, lecz także w sprawniejszym funkcjonowaniu całej lewej strony ciała. Jeśli wierzyć słowu pisanemu, leworęczni mieli być sprawniejsi manualnie od praworęcznych i lepiej wypadali w testach na myślenie dywergencyjne (polegające na szukaniu wielu rozwiązań) i na postrzeganie wzrokowo-przestrzenne. Ponadto brylowali w dziedzinach wymagających „kreatywności i myślenia wielomodalnego”. Jeśli do tej listy dodamy dobry refleks, lepsze wyczucie odległości, doskonałe widzenie trójwymiarowe, umiejętność rozpoznawania złożonych figur geometrycznych oraz możliwe zdolności matematyczne ponadprzeciętnej miary, to z tych migawek wyłania nam się obraz niemal nadczłowieka. Zacząłem podejrzewać, że nocą zmieniłem się w coś w rodzaju Spidermana.
Jeden fragment zainteresował mnie szczególnie:

Badania wskazują, że leworęczny jest człowiekiem, który postrzega świat inaczej niż praworęczny, bo posługuje się innymi schematami myślenia i dlatego często rozwija również odmienne cechy charakteru. Przyczyna takiego stanu znajduje się w najważniejszym organie kierowania i postrzegania u człowieka - w mózgu. (…) Krótko mówiąc: prawa połowa ciała sterowana jest przez lewą część mózgu i odwrotnie. Obydwie półkule mają różne funkcje fizjologiczne i odmienne obszary zadań. Lewa półkula (zmysłowo i ruchowo kontroluje prawą stronę ciała) posługuje się analitycznym, logiczno-językowym myśleniem i działa linearnie, podczas gdy prawa półkula preferuje myślenie syntetyczne, całościowe, które uwzględnia wiele powiązań jednocześnie. Leworęczni są zupełnie inni niż osoby praworęczne, ponieważ sterowanie, postrzeganie, reakcje, sposób widzenia spraw itp. podlegają innym procesom w mózgu.

Leworęczni są zupełnie inni niż osoby praworęczne… Mam rozumieć, że zbudziłem się całkowicie innym człowiekiem, niż byłem jeszcze wczoraj? Na czym dokładnie polega owa odmienność, co oznacza ona dla mnie? Nagle zrobiło mi się zimno, jakbym w drzwiach szafy niespodziewanie ujrzał odbicie obcej osoby.
Jak można stać się leworęcznym w jedną noc? Przebiegałem wzrokiem stronę za stroną w poszukiwaniu choćby wzmianki na ten temat. Znalazłem tylko parę słów o przestawianiu leworęcznych na prawą rękę:

Do lat siedemdziesiątych XX wieku przestawianie leworęcznych na prawą rękę było częstą praktyką. (…) Dziś, na szczęście, powszechnie wiadomo już, że przestawianie leworęcznego dziecka na pisanie prawą ręką jest bardzo szkodliwe. Przy przestawieniu się z wrodzonej leworęczności na praworęczność mózg nie zmienia jednocześnie dominującej półkuli, tylko przeciąża półkulę, która nie jest dominująca. Dziecko opanowuje świat jako osoba praworęczna, ale przeżywa go jak osoba leworęczna. Bezpośrednimi skutkami przestawienia z lewej ręki na prawą mogą być: zaburzenia pamięci, koncentracji, zaburzenia mowy, trudności w czytaniu i poprawnym pisaniu (dysleksja, dysortografia, dysgrafia).

Jeśli przestawianie mańkuta na słabszą rękę jest dlań szkodliwe, to chyba można założyć, że zasada działa i w drugą stronę. Mówiąc wprost, jest to występowanie wbrew naturze. Poczułem nagłą suchość w ustach, której towarzyszyły intensywne zaburzenia koncentracji. Literki rozjechały mi się przed oczyma jak rozsypany mak, język zdrętwiał w kawał ołowiu. Wszystko się zgadza, pomyślałem – trudności w czytaniu, kłopoty z pamięcią, z mową… Próbowałem coś wyartykułować, aby przekonać się, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, lecz spomiędzy moich drżących warg wydobył się tylko głuchy bełkot, coś jak bulgot wody znikającej w odpływie umywalki. O losie okrutny! Tylko patrzeć, jak lada chwila nie będę w stanie nawet się podpisać.
Powędrowałem do kuchni i napiłem się wody, połowę rozlewając na podłogę. Ochłonąłem nieco. Człowiek nie może zmienić się diametralnie w jedną noc, powiedziałem sobie. Na pewno istnieje logiczne wytłumaczenie tego, co mnie spotkało. Jeśli nawet faktycznie stałem się mańkutem, to owa przemiana nie pociągnęła za sobą innych. Jestem tym samym człowiekiem co wczoraj. Jestem sobą.
Wróciłem do pokoju. Usiadłem ponownie przy biurku i sięgnąłem po otwarte czasopismo. Od razu rzuciło mi się w oczy zdanie otwierające stronę:
 Tendencja do leworęczności pojawia się w niemowlęctwie i utrwala do około 2 roku życia.
 Do drugiego roku życia, ot co! Nie można, u licha, zostać mańkutem po dwudziestce. To nie syfilis, tego się nie łapie.
W mojej głowie zaczęła krystalizować się śmiała hipoteza. Oto mały Piter, rozkoszny bobas, sięga po grzechotkę lewą rączką. Mama natychmiast odbiera mu zabawkę, ojciec marszczy groźnie brwi i grozi dzieciątku palcem. Kilka lat później – łagodniejsze środki perswazji widać nie pomogły – Piter, urwis w krótkich spodenkach, siedzi przy kuchennym stole nad talerzem rosołu, chlipiąc zupę przez łzy. Łyżkę trzyma w prawej dłoni, bo lewą rękę przywiązano mu konopnym sznurem do oparcia krzesła. Rodzice czujnie taksują spojrzeniami jedzącego chłopca. Następna scena – nieszczęśliwy Piotr przy użyciu kartki i woskowych kredek próbuje przekuć swe cierpienia w dzieło sztuki. Proces jest bolesny, a katusze podwójne, gdyż ojciec surowym okiem śledzi znad gazety postępy syna i ten musi gryzmolić prawą ręką. Po skończonej pracy niewinne dziecię sięga ku bombonierce spoczywającej na kuchennym kredensie, by pomadką z nadzieniem osłodzić sobie nieco gorycz żywota, gdy wtem na jego dłoni ląduje siarczysty klaps. To matka. Prawą ręką! – Mówi jej spojrzenie.
Pozwoliłem tym obrazkom rodem z horroru galopować swobodnie przez jakiś czas po mojej obolałej głowie. Z każdą chwilą utwierdzałem się w przekonaniu, że trafiłem na właściwy tok rozumowania. Słowem, wymyśliłem, że już kiedyś byłem mańkutem i że teraz z jakiegoś powodu ów fakt po prostu dał o sobie znać.
No dobrze, ale jakim sposobem w ciągu jednej nocy oduczyłem się pisać prawą ręką?
Ta refleksja spadła na mnie jak grom z jasnego nieba. Pisać? Ba, żeby tylko! Przecież ja oduczyłem się w ogóle trzymać nią długopis. A jeśli nawet urodziłem się leworęczny i „przestawiono” mnie we wczesnym dzieciństwie, to nadal niewyjaśnionym pozostawał sekret mojej biegłości w pisaniu lewą ręką, bo jako leworęczne dziecko nie zdążyłem posiąść tej umiejętności. Do bani z taką hipotezą!
Co wydarzyło się ubiegłej nocy? Wczorajsze popołudnie i wieczór pamiętałem doskonale: najpierw śledziłem Kalinę, później straciłem pracę, a w końcu schlałem się jak wieprz. Jednym słowem, rutyna. Czy między ostatnią szklaneczką whisky uniesioną do ust przy udziale choćby oparów świadomości, a momentem, w którym zmorzył mnie sen – co nastąpiło niechybnie niedługo później – stało się coś zdolnego wytłumaczyć moją leworęczność? Cóż, na Boga, mogłoby to być? Urwał mi się film i nawet nie wiem jak znalazłem się w mieszkaniu. Tę część mojego życia wessała czarna dziura zapomnienia.


8:00-9:45
Stach Tyrny

Z uwagi na mój stan ducha nie może dziwić, że w każdym ciemnym zakamarku pokoju widziałem teraz gniazdo przyczajonych zjaw i pytań bez odpowiedzi. Delikatnie mówiąc, poczułem się w mojej samotni nieswojo, a mówiąc niedelikatnie – wszystko krzyczało we mnie, żebym natychmiast wypieprzał z tej burej kawalerki gdzie mnie oczy poniosą. Uznałem to za całkiem rozsądną podpowiedź. Wyjrzałem przez kuchenne okno – niby brakowało większych chmur, ale z drugiej strony sinoołowianą powłokę wiszącą nad miastem trudno byłoby określić mianem nieskalanego błękitu; w każdym razie póki co deszcz nie padał i zapisałem mu to na plus. Postanowiłem wyjść na spacer i powdychać trochę świeżego powietrza, aby dotlenić mózg.
Dla zapewnienia organizmowi niezbędnej dawki paliwa spożyłem śniadanie złożone z kilku sucharów i miętowej herbaty. Mój żołądek nie był gotów na przyjęcie pokarmu o bardziej wyrafinowanym smaku, ba, w zasadzie nie był gotów na przyjęcie czegokolwiek, ale liczyłem, że parzona mięta zdoła okiełznać niesforny organ.
Na deser połknąłem proszek od bólu głowy, po czym wyszedłem z mieszkania. Zamykając drzwi, złapałem się na tym, że trzymam klucz w lewej ręce, i poczułem nagły przypływ złości. Obracać klucz w prawo prawą ręką to nie to samo, co obracać w prawo lewą ręką, a ja zrobiłem to zupełnie bezwiednie, jakbym dokładnie w ten sposób czynił to od lat. Zabolało mnie, że leworęczność zakradła się do mojego życia cichcem niczym złodziej, albo jakiś egzotyczny wirus.
Zbiegłem po schodach. W bramie niemal zderzyłem się z żulem o mongoidalnej fizjonomii, niejakim Nemo – krępym osobnikiem, wyposażonym przez naturę w parę twardych pięści, a także w szczęki przystosowane do zdejmowania kapsli z butelek. Biorąc pod uwagę fakt, iż jego środowisko naturalne stanowiły głównie łąki i ugory, ewentualnie okolice cieków wodnych, gdzie zagrzebany w wilgotnych liściach oczekiwał na zapadnięcie zmroku, aby równo ze wzejściem księżyca wyruszyć na żer – pojawienie się Nemo na osiedlu o poranku należało zaliczyć w poczet zjawisk niecodziennych.
– Siemasz, Piter – powitał mnie wylewnie.
– Siemam. Co tu robisz?
Podrapał się po kwadratowej szczęce paznokciami przypominającymi pazury rysia, najwidoczniej spełniającymi podobną funkcję, co przednie odnóża turkucia podjadka.
– Masz może fajkę?
– Nie mam. – Próbowałem go wyminąć. – Rzuciłem palenie. Mogę cię poczęstować miętową wykałaczką.
– Zaczekaj! – Złapał mnie za rękaw. – Mam dla ciebie wiadomość.
– Wiadomość? Dla mnie? Od kogo? – Jakoś nie mogłem uwierzyć, że ktokolwiek mógłby uczynić Nemo swym powiernikiem, choćby szło tylko o przekazanie kwitu z pralni.
– Trzymaj. – Wręczył mi zmięty kawałek papieru. Rzuciłem nań okiem.
– Kto ci to dał?
– No przecie pisze na tym świstku, że Stachu. Głupi jaki jesteś, czy co, Piter?
– Nie znam żadnego Stacha.
– Ta, jasne, w końcu nikt nie zna Stacha. – Zarechotał, odsłaniając imponującą baterię zębów, reprezentującą pełen zakres kolorów od żółci, przez turkus, po rozmaite odcienie brązu. Puścił do mnie oko. – Bywaj.
Zostawił mnie osłupiałego z kartką w dłoni. Zerknąłem na nią raz jeszcze:

WIDZIMY SIĘ DZISIAJ WCZEŚNIEJ, NAJLEPIEJ KOŁO PIĄTEJ. WAŻNA SPRAWA. CHODZI O NASZĄ UMOWĘ.
STACH TYRNY
 
***

Stach Tyrny. Szedłem przez osiedle jak lunatyk, usiłując przywołać z pamięci twarz pasującą do imienia i nazwiska, niebędącego dla mnie niczym więcej, jak tylko zlepkiem liter na skrawku papieru. Zachodziło prawdopodobieństwo, że ów człowiek jest kimś, kogo znam wyłącznie z ksywki – takie przypadki nie należały do rzadkości, a za przykład mógłby posłużyć choćby mój druh serdeczny Nemo, żeby nie szukać daleko. W środowisku, w którym się obracałem, pseudonim był jak wizytówka, a grono moich znajomych trudno byłoby nazwać wąskim. Jeśli jednak podążałem dobrym tropem, to dlaczego nadawca nie podpisał się ksywką? Niedopatrzenie? Skoro sprawa faktycznie jest tak ważna, to powinien był wykazać się większą rozwagą.
Inna rzecz, że to mogła być zwykła pomyłka. Gdybym musiał postawić ostatni grosz, wybrałbym właśnie tę ewentualność. Nemo miał dostarczyć wiadomość komuś innemu, a dlaczego przyniósł ją do mnie, pozostanie jego tajemnicą. Tylko co miał oznaczać ten śmiech i ironiczna uwaga, kiedy powiedziałem, że nie znam jego zleceniodawcy? Złożyć to na karb umysłowej indolencji włóczęgi?
Cóż, to nie mój problem. Stach Tyrny, kimkolwiek jest, powinien lepiej dobierać sobie posłańców.
Odprężyłem się odrobinę, ale tylko odrobinę. Nadal byłem mańkutem i świadomość tego przypominała ciągłe swędzenie w uchu – niby nic poważnego, a drażni i nie daje spokoju. Schowałem kartkę do kieszeni spodni, by ułamek sekundy później skonstatować, że skorzystałem z lewej ręki i z lewej kieszeni. Podobnie rzecz miała się kilka minut wcześniej, kiedy zamykałem drzwi kluczem – działałem machinalnie, aby w chwilę po fakcie uświadomić sobie na nowo swoją leworęczność, następnie zaklinałem się w duchu, że będę to kontrolował i sukcesywnie zwalczał, po czym znowu przegrywałem z odruchem bezwarunkowym. A może warunkowym? Pogubiłem się już w tym wszystkim.
Szedłem chodnikiem wzdłuż głównej ulicy, przyglądając się z pewną zazdrością mijanym ludziom. Młodzi mężczyźni w eleganckich płaszczach i garniturach, kroczący prężnie ku przyszłości pełnej posiedzeń rad nadzorczych i ogrodowych party, wyposażeni w czarne nesesery i złożone parasole niczym w tarcze i kopie, pędzili przed siebie z oczyma wbitymi w odległe cele, widoczne wyłącznie dla rycerzy biznesu – gdzieś w oddali, ponad morzem głów. Korpulentne kobiety, sunące wolno wśród nich z siatkami pełnymi zakupów, przypominały międzygwiezdne krążowniki, cierpliwie wymijające roje meteorów. Tu i ówdzie dostrzegałem grupkę dziewcząt i chłopaków w wieku przedmaturalnym, a ich roześmiane, beztroskie twarze, były jak świadectwa nieśmiertelności. Czy ktokolwiek jeszcze zbudził się dzisiaj z podobnym problemem co ja?
Nie zastanawiałem się, dokąd idę. Po kilku minutach wpadł mi w oko urząd pocztowy i już wiedziałem. Postanowiłem zajrzeć do mamy.
Przy okienku, w którym pracowała, stał długi sznur ludzi. Przy pozostałych okienkach również, ale przy tym najdłuższy. Wiadomo, mój pech.
Mama dostrzegła mnie i pomachała dłonią. Stanąłem na końcu kolejki, za sapiącym mężczyzną w średnim wieku. Nie widziałem jego twarzy, tylko masywny kark, nabiegły krwią, pękaty niczym bakłażan, uwięziony pomiędzy brzegiem kraciastego kaszkietu a kołnierzem koszuli. Przyglądałem się mu przez długie minuty nużącego oczekiwania, przysłuchując się mimochodem, jak facet wygrywa nosem motywy z Czarodziejskiego fletu Mozarta.
Nim doczłapałem do okienka, za mną zebrał się już spory tłumek ludzi. Niektórzy chyba zdążyli się nawet zaprzyjaźnić – wspólną płaszczyzną zainteresowań okazała się Poczta Polska, zaś wiodącym tematem gnuśność urzędników. Pomyślałem, że mama ma ciężką pracę.
– Cześć – rzuciła. – Co słychać?
Obejrzałem się nerwowo przez ramię. Miałem nieprzyjemne wrażenie, że czające się nieopodal rekiny w ludzkiej skórze właśnie zaczynają omawiać temat ewentualnego linczu na mojej poczciwej rodzicielce.
– Słuchaj… Czy ty znasz jakiegoś Stacha Tyrnego?
– Stacha jakiego?
– Tyrnego. Stacha, Staszka, wszystko jedno.
Pokręciła głową.
– Nie. Kto to taki?
– Prawdę mówiąc, sam nie wiem. Po prostu obiło mi się o uszy to nazwisko. Nieważne.
– Kiepsko wyglądasz – zauważyła. – Nie wyspałeś się?
– Nie, wszystko w porządku. – Zniżyłem głos do szeptu. – Jeszcze jedno. Powiedz mi, czy ja… czy ja przypadkiem nie byłem kiedyś leworęczny?
Popatrzyła na mnie ze zdziwieniem.
– Zawsze byłeś leworęczny. Skąd ci w ogóle takie pytanie przyszło do głowy?
Osłupiałem. Jedyna różnica między mną, a dowolnym słupem polegała na tym, że słupy z reguły nie zastanawiają się, czy nie tracą zmysłów. Zresztą, kto je tam wie. Niczego już nie byłem pewien.
– To znaczy, że… że ja… – zająknąłem się. – Ale… przestawiliście mnie na prawą rękę?…
– Przestawiliśmy?
– No, ty i tata…
Spojrzała na mnie z troską.
– Nie wiem o czym mówisz. Nikt cię na nic nie przestawiał. Dobrze się czujesz? Jesteś strasznie blady…
Łypnąłem szybko za siebie. Napotkałem wzrokiem ścianę pełnych potępienia spojrzeń.
– Muszę już lecieć, mamo.
– Piotruś… – Teraz ona ściszyła głos. – Dziwnie się zachowujesz. O co tutaj chodzi? Chyba… chyba nie zacząłeś znowu palić tej krychy, co?
– Marychy, mamo. To się nazywa marycha.
– Nie zacząłeś znowu, co?
– Nie zacząłem palić krychy – zapewniłem ją. – Muszę lecieć. Pa.
Z ulgą opuściłem duszny urząd pocztowy. Przez kilka chwil stałem na schodkach przed wejściem do budynku z cudowną pustką w głowie, pozwalając, by szmer ulicy muskał moje zmysły tak, jak morskie fale muskają dziewiczą plażę.

***

Pojawiło się słońce. Ktoś rozmazał je po niebie jak gałkę lodów cytrynowych. Nie było już kulą, lecz czymś bezkształtnym – a wraz z formą najwyraźniej utraciło część swoich kluczowych cech. Słaby blask błąkał się po przestworzach, rozproszony i bezużyteczny niczym resztki brokatu na sylwestrowej sukni.
Sięgnąłem do kieszeni po plastikowe pudełko miętowych wykałaczek i włożyłem jedną do ust. Przeżułem starannie, wyssałem miętowy smak, po czym zgodnie z moim rytuałem część drewnianej papki połknąłem, resztę zaś wyplułem. Później z niepokojem przyjrzałem się swoim dłoniom, jakbym widział je po raz pierwszy. Wyglądały tak jak zawsze, to znaczy zupełnie przeciętnie. Ot, niezbyt spracowane, miękkie dłonie średniej wielkości. Wpatrywałem się w nie z uwagą i pewną dozą nieufności, gotów na to, że zaraz ożyją wbrew mojej woli i zaskoczą mnie jakąś kuglarską sztuczką.
Zawsze byłeś leworęczny… No tak właśnie to wygląda. Posługuję się sprawnie lewą ręką – piszę, jem, drapię się po głowie. Używam jej automatycznie. Czuję, że jest silniejsza od prawej. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie przeświadczenie, że jeszcze wczoraj byłem praworęczny. Co jest grane? Rozum mnie zawodzi?
Zszedłem po schodkach na chodnik i ruszyłem przed siebie nie myśląc o tym, gdzie mnie nogi niosą. Poniosły mnie prosto do parku przy centrum, gdzie usiadłem na ławce i próbowałem zebrać myśli do kupy. Sam już nie byłem w stanie rozstrzygnąć, czy wolałbym, aby to wersja mamy, a nie moja, okazała się prawdziwa, czy odwrotnie. Obie wskazywały jednoznacznie, że mam coś nie tak z głową.

wtorek, 15 stycznia 2019

Kadr z komiksu...


...nad którym pracuję. Komiks nosi tytuł "Uto i smok" i powstaje na bazie, hmmm... czegoś w rodzaju bajki, także mojego autorstwa.


wtorek, 15 stycznia 2013

100 pompek w 50 dni - niemożliwe? A jednak!



Opracowałem rewelacyjny (albo wręcz: rewolucyjny) program treningowy, który pozwoli nawet najbardziej gnuśnym, niewysportowanym osobom, wykonać 100 pompek. Gwarantuję, że każdy, stosując się do moich wskazówek, będzie w stanie osiągnąć ten poziom już po zaledwie pięćdziesięciu dniach treningu.

Aby zmaksymalizować efekty treningu należy pamiętać o zdrowej diecie i zapewnić organizmowi odpowiednią dawkę snu.

Oto wspomniany program:

- Rób dwie pompki dziennie przez pięćdziesiąt dni

Powodzenia!