Miło Cię widzieć!

Ładowanie strony

O projektodawcy

Krasnoludek

Krasnoludek

Kraków, Polska

Dwudziestoczteroletni domorosły filozof, entuzjasta fantastyki, gier fabularnych i komputerowych, a także początkujący pisarz. W swoich tekstach stara się skupiać na przeżyciach wewnętrznych postaci, ich emocjach oraz motywacjach, a także na tragicznych wyborach, konfliktach wartości i sytuacjach tragicznych, w których bohaterowie są zmuszeni dokonywać niemożliwych wyborów i radzić sobie z ich konsekwencjami.

Napisz wiadomość do Projektodawcy

Ekipa Projektu

palka.mat

palka.mat


5318 PLN z 5000 PLN

53 Wspierający

Udany! Cel osiągnięty

106%

Model finansowania: "wszystko albo nic". Aby otrzymać środki, projekt musi osiągnąć minimum 100% finansowania do 25.07.2018.

Wydanie zbioru opowiadań low-fantasy 'Cena honoru'

O projekcie

Niniejszy projekt na ma na celu wydanie ilustrowanego zbioru opowiadań fantasy, którego bohaterami są krasnoludy, a głównymi motywami wartości ważne w ich życiu, konflikty między nimi i tragiczne wybory oraz silne emocje do których prowadzą. Opowieści zawarte w książce są inspirowane przygodami, które na przestrzeni lat przeżyłem z przyjaciółmi w grach RPG, a sama książka jest poniekąd wyrazem wdzięczności dla osób, z którymi tak długo dobrze się bawiłem. Wspierając projekt nie tylko pomożesz mi spełnić moje marzenie o ujrzeniu mego dzieła w formie drukowanej, ale także zyskasz szansę na zdobycie ciekawych nagród. Zachęcam więc do wsparcia mojego projektu i z góry dziękuję za zaangażowanie.

 

Vorgaard, świat pogrążony w nieustających wojnach i konfiktach. Świat przesiąknięty magią i wypełniony niezwykłymi stworzeniami, zamieszkany prócz ludzi przez elfy, arlokki, orków i wiele innych rozumnych ras. W tym także przez krasnoludy. Ludzie powiadają, że ci niscy brodacze to proste, a czasem wręcz prostackie istoty, pijacy i pieniacze znajdujący szczęście w prymitywnych rozrywkach i nieprzerwanej libacji. Ludzie jednak – jak to często bywa – nie mają racji, a prawda jest inna.

 

Krasnoludy są starożytnym, długowiecznym i dumnym ludem, ceniącym sobie doświadczenie, rzemiosło, bogactwo i umiejętności, które pozwalają je osiągnąć. To istoty pamiętliwe zarówno wobec wrogów jak i sojuszników, nieprzejednane w swym gniewie i niezrównane w wierności swym przyjaciołom. Nade wszystko jednak, krasnoludy cenią sobie honor i większość z nich woli zginąć niż go stracić. To, co uznają za słuszne stanowi dla nich wartość najwyższą, w imię której są zdolne do wielkiego poświęcenia, nieopisanego męstwa i godnego pieśni heroizmu.

 

Znajdą się tu historie o wartościach ważnych w życiu krasnoludów, o roli jaką pełnią, o ich znaczeniu – i o tragicznych sytuacjach, w których wchodzą ze sobą w konflikt. Jak postąpić, kiedy ktoś komu przysięgałeś lojalność rozkazuje ci zabić przyjaciela? Co ma zrobić osoba, której zaprzysięgły wróg uratował życie? Czy słusznym jest użyć podstępu, by ocalić życie innej osoby? Honor jest wszystkim, ale czasem może się okazać, że ceną honoru jest hańba...

 

* * *

 

"Cena honoru" to zbiór dziesięciu opowiadań osadzonych w świecie Vorgaardu - pozornie klasycznym post-tolkienowskim uniwersum fantasy. Elfy, krasnoludy, orkowie - rzeczy, które widzieliśmy już setki razy, prawda? Być może.

 

Nie twierdzę, że sam świat przedstawiony w książce jest wybitnie oryginalny - natomiast jakodługoletniemu fanowi fantastyki wydaje mi się, że moje podejście do tego świata jako autora już nieco oryginalne jest. W "Cenie honoru" nie znajdziecie bohaterów w lśniących zbrojach zabijających smoki, by ratować cnotliwe dziewice. Nie będzie tam historii, w których nieskończenie nikczemny złoczyńca zostaje pokonany przez krystalicznie czystych herosów a czytelnik przekonuje się raz jeszcze, że warto być dobrym, bowiem dobro zawsze zwycięża. A jeśli już ktoś pod koniec opowieści będzie żył długo i relatywnie szczęśliwie - można mieć pewność, że wcześniej zapłaci za to słoną cenę w bólu i krwi. A "zło", z którym walczą bohaterowie nierzadko może się okazać niewiele mniej "złe" od tych, którzy stawiają mu czoła...

 

Opowiadania tworzące "Cenę honoru" traktują o moralności i o wartościach ważnych w życiu krasnoludów, a wspólnym ich motywem jest tragizm, jaki rodzi czasem przywiązanie do tych wartości. "Cena honoru" opowiada o tym, że krystalicznie czyste i niezłomnie rygorystyczne zasady nie zawsze sprawdzają się w rzeczywistym świecie, że łatwiej jest mówić o cnocie niż żyć cnotliwie oraz o tym, że czasem trzeba dokonywać wyborów, w których wszystkie alternatywy wydają się złe. "Cena honoru" zadaje pytanie - "ile trzeba zapłacić, by pozostać wiernym swoim ideałom" i stawia bohaterów przed koniecznością odpowiedzi. Starałem się skupiać na psychice bohaterów, na ich przeżyciach wewnętrznych, emocjach i przemyśleniach - tak, aby pokazać czytelnikowi jak to jest stać w sytuacji granicznej. Aby pomóc mu sobie to wyobrazić i aby wzbudzić w nim refleksję. Aby sprawić, by sam zadał sobie pytanie - "co ja zrobiłbym w takiej sytuacji?" oraz "Czy faktyczniy ZDOŁAŁBYM zrobić to, co pragnąłbym być w stanie zrobić?"

 

Książka zawierać będzie 27 pełnostronicowych, czarno-białych ilustracji, które wykonano do niej specjalnie na moje zamówienie. Niektóre z nich możecie podziwiać tutaj na stronie projektu, a także na fanpage książki na Facebooku. Jeśli chodzi o ilość stron - ciężko to dokładnie określić, bo zależy to od przyjętego formatu, czcionki, marginesów i tak dalej. Tekst liczy jednak sobie około 700 000 znaków ze spacjami, czyli całkiem niemało. Jeśli potrzebujecie wizualizacji - ustawcie czcionkę w Wordzie na Times New Roman 13 (13, nie 12), interlinię na podwójną. Takich stron książka liczyłaby sobie 389 (to tak zwane strony znormalizowane, to znaczy takie, w których na stronę przypada 1800 znaków). Do tego osobno należy oczywiście doliczyć wspomniane 27 stron z ilustracjami.

 

Od momentu zakończenia zbiórki trzeba będzie od 8 do 12 tygodni na przeprowadzenie całego procesu wydawniczego - redakcji, korekty, składu i w końcu druku. Dlatego książki należy spodziewać się dopiero w okolicach końca września lub początku października. O wszelkich postępach i opóźnieniach będę informował wspierających na bieżąco poprzez aktualności na stronie projektu, oraz na stronie na Facebooku: https://www.facebook.com/Cenahonoru/

 

* * *

 

Dlaczego krasnoludy? Od dziecka interesowałem się fantastyką. Moją pierwszą książką z tego gatunku, którą pamiętam był "Władca Pierścieni", który zrobił na mnie ogromne, pozytywne wrażenie – przede wszystkim z powodu ogromnej złożoności i szczegółowości świata przedstawionego. Później spędziłem całe lata grając w gry fabularne, w ten sposób zawiązałem zresztą kilka kluczowych w moim życiu znajomości. Krasnoludy zaś zawsze były moją ulubioną rasą istot w fantastycznych światach. Przyciągało mnie ich nieugięte przywiązanie do zasad honoru, maksymalizm moralny posunięty do granic rozsądku, a często poza te granice, a także mocno idealistyczne przekonania na wiele tematów – od lojalności i obowiązku poczynając, a na przyjaźni i miłości kończąc. To, że krasnoludy tak mocno cenią to, co uważają za słuszne, że wolą zapłacić własnym życiem niż się temu sprzeniewierzyć, że traktują własne słowa z tak ogromną powagą iż raz złożoną przysięgę traktują jako świętość i w końcu to, że ich własny kodeks moralny jest dla nich rzeczą na tyle kluczową, że często same, bez udziału prawa, a po prostu na skutek naturalnych mechanizmów społecznych, karają się za odstępstwa od niego – to wszystko są idee, które mocno mnie poruszają. Można powiedzieć, że krasnoludy są w pewien sposób ucieleśnieniem mojego światopoglądu i mojego moralnego ideału. A opowiadania zawarte w tym zbiorze często będą dotyczyć właśnie moralności, oraz przeróżnych wartości ważnych w życiu krasnoludów – i w moim. Bycie człowiekiem zasadniczym – jeśli nie moralnym właśnie – jest dla mnie głównym celem w życiu. Chciałbym żyć tak, żebym umierając nie musiał się za bardzo wstydzić. Dlatego też od dawna rozważania na temat tego, jak należy postępować i dlaczego akurat tak, zajmowały dużą częśc mojego czasu – i niniejsza książka jest poniekąd owocem tych rozważań.

 

 

1. Cena honoru

Opowiadanie wprowadzające w klimat opowieści i zapoznające czytelnika z podstawami świata przedstawionego - opisuje wycinek z życia pewnego kowala i jego rodziny w przełomowym momencie, który na zawsze zmieni królestwo krasnoludów.

 

 2-4. Braterstwo krwi I-III

Trzy połączone w jedną całość fabularną opowiadania traktujące o losach trzech rodzin, przez wieki połączonych przyjaźnią. Przewrotne koleje okrutnego losu stawiają je jednak ostatecznie naprzeciw siebie.

 

5. Grzechy naszych ojców

 Wśród krasnoludów czyny twoich przodków rzutują na twoje życie bardziej, niż kiedykolwiek byś tego chciał. Przekonuje się o tym młody członek jednego z gangów w krasnoludzkiej stolicy - a jednak wśród niechęci i pogardy budzi się w nim sumienie, gdy pewnego dnia słyszy znajome imię...

 

6. "Hej ho, hej ho, na wojnę by się szło..."

 Czwórka braci wyrusza na wojnę, skuszona opowieściami o przygodach i chwale, która czeka na walecznych żołnierzy. Rzeczywistość okazuje się jednak zgoła inna, a wojna przestaje zupełnie przypominać tą opisywaną w starych księgach, gdy doświadczy się jej na własnej skórze.

 

 7. Śmierć wojownika

 Krasnoludy toczą wojnę z orkami, tajemniczymi najeźdźcami ze wschodu. Jeden stary żołnierz przekona się w jej trakcie, że nawet wśród wrogów odnaleźć można godne szacunku osoby - oraz, że każde działanie ma konsekwencje, a droga do wielkiego cierpienia często rozpoczyna się od aktów dobroci...

 

 8. W imię klanu

Czasem ciężko uciec od zjaw przeszłości, a kładą się one długimi, mrocznymi cieniami na dniu dzisiejszym. Młody żołnierz przekonuje się o tym, gdy wpada w zasdzkę, a gniew, wstyd i bolesne wspomnienia prowadzą go w podróż po spirali do zatracenia.

 

 9. Najczarniejsza z czerni

Odwaga jest tarczą wojownika - czy można jednak okazać się odważnym, gdy wrogiem jest twój własny umysł? Czy można wytrwać przy powierzonym zadaniu, kiedy zdradzają cię własne zmysły? Młody dowódca przekonuje się, że są takie rzeczy w niebiosach i na ziemi, o których nie śniło się krasnoludzkim długobrodym.

 

 10. Cenniejsze od cnoty

Wśród krasnoludów, honor jest wszystkim. A jednak są rzeczy, wobec których honorowi wojownicy pozostają bezsilni. Jeśli honor jest najcenniejszą rzeczą w życiu krasnoluda - czy ten, kto płaci za służbę własną czcią jest godzien najwyższej pogardy gdyż porzuca swój największy skarb, czy może najwyższego podziwu, bowiem składa najdonioślejszą z ofiar?

 

 

 Fragment 1 (z opowiadania wprowadzającego "Cena honoru")

 Rok 2252 wedle rachuby krasnoludów

 Thormar Mistrz Kuźni otarł pot z czoła przekraczając próg swego domostwa, po czym zamknął za sobą drzwi. Żar panujący w sercu Angazgron, Kuźni Angaza – stołecznego miasta krasnoludów, nazwanego tak na cześć boga–kowala i stwórcy krasnoludzkiej rasy – był w istocie piekielny, choć Thormar zauważał to jedynie wtedy, gdy porównywał go z przyjemnym chłodem grubych, kamiennych ścian. Krasnolud wciągnął w nozdrza zapach świeżej mięsnej polewki i skierował wzrok ku palenisku. Jego usta rozciągnęły sięw mimowolnym, radosnym uśmiechu. Przy ogniu stała krasnoludzka kobieta. Nie byle jaka kobieta, należy dodać. Była nieco wyższa i szczuplejsza od typowych przedstawicielek Wielkiego Klanu Młotodzierżców, do którego należał Thormar, jej kształty były przyjemnie zaokrąglone zaś płomienne, długie włosy opadały swobodnie na ramiona i tworzyły uroczy kontrast z ciemną skórą.

– Pachnie wspaniale, ukochana. – rzekł krasnolud, zbliżając się. – Chociaż po dzisiejszej dniówce zeżarłbym pewnie nawet barana z kopytami. Na surowo.

Kowalowi odpowiedział szczery, radosny śmiech.

 

– Wiem. Ale lepiej, żebyś tego nie robił, bo później będziesz musiał sam ciągnąć te wszystkie wózki z rudą. Zresztą, nieważne. Ktoś... czekał na ciebie. – odpowiedziała krasnoludka z uśmiechem po czym odeszła na moment od paleniska do drugiej izby, zaś gdy powróciła, trzymała w ramionach dziecko. Thormarowi zadrżały ręce, gdy wyciągnął je by chwycić chłopca. Jak zawsze. „To tylko... dziecko.” – skarcił się w myślach kowal. – „Nie. Nie tylko dziecko.” – poprawił się po chwili. – „Moje dziecko. Mój syn."

 

Mistrz Kuźni był postawnym krasnoludem, równie szerokim, co wysokim. Dekady spędzone w kuźni uwidoczniły pod jego skórą grube liny mięśni. Nie był co prawda równy swemu przodkowi, który pierwszy zyskał miano Mistrza Kuźni dowodząc swoich legendarnych zdolności i stworzył tym samym nowy klan, nadając miano wszystkim swoim potomkom. Mimo tego Thormar pozostawał jednak pewnym siebie, zdolnym kowalem wykonującym swoją pracę z wytrwałością i dumą. Przemawiał na zebraniach cechu przed setkami podobnych sobie krasnoludów, a dyskusje nierzadko bywały gorące. I nie chodziło bynajmniej o piekielny żar panujący w krasnoludzkich kuźniach. Gdy tylko go wzywano, stawał do boju przeciwko arlokkom i innym stworom, które chciałyby stanąć na drodze jego pobratymcom. Słowem – wychodził na przeciw każdemu wyzwaniu i rzadko czuł się onieśmielony.

 

A jednak teraz, trzymając w drżących dłoniach swe własne dziecko, nie wiedział, co ma zrobić. Nie potrafił znaleźć słów. I nie musiał, bo żadne słowa nie były potrzebne. Mały krasnolud patrzył na niego wielkimi, brązowymi oczyma spod krzaczastych – przynajmniej jak na dziecko – brwi. Jego skóra, choć gładka, była raczej blada, a wręcz nieco szarawa – wypadkowa między bądź co bądź dość kontrastowymi kolorami cery obojga rodziców. Wplótł paluszki między bujną, czarną brodę ojca i pociągnął, chichocząc. Zapewne na widok wyrazu twarzy rodziciela. Thormar uniósł kącik ust i przeniósł na moment wzrok na swoją żonę, która odpowiedziała mu promiennym uśmiechem – biel jej zębów widoczna była doskonale na tle ciemnej skóry. Wszystko było jak należy.

 

 * * *

 

 Thormar szedł po szerokich ulicach, które wydawały się dziś niepokojąco puste. Inne krasnoludy mijały go w pośpiechu, nie poświęcając mu więcej czasu niż wymagało krótkie spojrzenie. W mieście było ciszej niż zazwyczaj – a w miejscu takim jak Angazgron, które nie sypiało nigdy i którego mieszkańcy pracowali w pocie czoła całe przez całą dobę, nie zważając na pozycję słońca i porę dnia na powierzchni, cisza mogła być oznaką kłopotów. Zmiana. To słowo... nie należało do powszechnie wypowiadanych w Angazgron. Zmiana – czyli odejście od dawnych zwyczajów, od tradycji, od głosu przodków. Bluźnierstwo. A jednak – niektóre zmiany są nieuniknione. Władca Angazgron, Król Pod Górą, Wielki Tan Vandar Iskrzący Młot... był martwy. Jego jedyny syn i dziedzic – zaginiony wśród górskich szczytów wiele miesięcy temu. Zmiana.

 

 

Fragment 2 (początek opowiadania "Braterstwo krwi I")

Rok 1252 wedle rachuby krasnoludów

 

– „Piękne.” – pomyślał Hjalmar Zdobywca Szczytów wodząc wokół spojrzeniem i wciągając w nozdrza czyste, górskie powietrze. Stał wśród ośnieżonych szczytów, a wokół niego rozciągały się Góry Ordruna – nazwane tak na cześć pierwszego w zapisanej historii Wielkiego Króla wszystkich krasnoludów. Strzeliste turnie i liczne przełęcze, ale też łagodne stoki i pagórki poniżej upstrzone tu i ówdzie drzewami, szum wiatru w uszach i zimne muśnięcia śniegu na odsłoniętych policzkach – to wszystko napełniało serce Hjalmara radością. Musiał przyznać, że nawet bramy...
– Powinniśmy ruszać, Hjalmar. – z rozmyślania wyrwał go znajomy, donośny głos o pewnym i szorstkim brzmieniu. – Po pierwsze dlatego, że Sethar będzie na nas czekał a jako, że zdaje się, iż po naszej ostatniej nocy przy kartach wciąż wiszę mu złoto, nie chciałbym mu dawać nowych powodów do pierdolenia. Po drugie jednak i ważniejsze, mamy zadanie do wykonania. – w sposobie, w jaki krasnolud mówił te słowa słychać było niezachwianą pewność i swoistą doniosłość. Ewidentnie dla tego właśnie osobnika zadanie o którym mówił, na czymkolwiek by nie polegało, było niezwykle istotne. – Król na nas liczy.

 


Hjalmar odwrócił głowę by spojrzeć na swego towarzysza. Musiał przy tym nieco opuścić wzrok – towarzyszący mu krasnolud był niższy. Nie oznaczało to jednak, że był mniejszy. Albo lżejszy. Jego ramiona były wyraźnie szersze od ramion Hjalmara, skóra zaś jaśniejsza. Człeczyny z dalekich krain uznałyby to może za oznakę urody, ale w tym konkretnym przypadku z pewnością by się myliły. Towarzysz Hjalmara był bowiem dowodem na to, że nawet najładniejszą cerę można zeszpecić aplikując nań ostrza arlokków odpowiednio długo.
– Może i racja, Mor. Zapatrzyłem się. Powinieneś częściej przychodzić w góry. Chociaż... – wyższy krasnolud spojrzał z powątpiewaniem na niższego, który z uporem godnym lepszej sprawy przedzierał się powoli przez zaspy w swojej ciężkiej zbroi. I jeszcze ten topór, którego pokryte runami ostrze wystawało mu znad ramienia... Był tak wielki, że Hjalmarowi wydawało się, że nie byłby nawet w stanie go podnieść, a co dopiero efektywnie nim władać. – biorąc pod uwagę jak się za to zabierasz potrafię dostrzec, czemu tego nie robisz.
– Nie pierdol. – mruknął ten bardziej przysadzisty z krasnoludów – To ty powinieneś częściej przychodzić do Angazgron. Otwarliśmy niedawno nowy szyb w Szóstej Głębi. Nie uwierzysz, już drugiego dnia trafiliśmy na żyłę złota! Dodatkowo odkryliśmy parę naturalnych jaskiń z niebywałymi formacjami skalnymi. Jeśli wierzyć tym bardziej doświadczonym górnikom – mogą one prowadzić do jeszcze większego kompleksu jaskiń. Wyobrażasz to sobie? Takie drugie, mniejsze Angazgron, nigdy wcześniej nie tknięte ręką krasnoluda, jakoby wyciosane rękami samych bogów. Nawet na Wietrznostopym musiałoby to zrobić wrażenie. Zresztą co ci będę opisywał. Gdy wrócimy – zabiorę cię tam. A żeby ci, kurwa, za smutno nie było, po wszystkim zapraszam ciebie i Sethara do mnie na piwo. Czy tam tuzin. I karty. Może się wreszcie odkuję.
– Być może. – przyznał Hjalmar – Najpierw jednak, jak sam wspomniałeś, musimy wykonać zadanie. Powinniśmy być już blisko miejsca, o którym pisano w raportach. Ściągaj z pleców to swoje wiosło i w razie czego rób wiatr, gdyby zaczęli strzelać. Wciąż nie mam pojęcia jak możesz tym walczyć.
Drugi krasnolud sięgnął dłonią w rekawicy ku swej broni i chwycił ją pewnie, ukazując swój oręż w całej okazałości. Topór był ogromny – z obosiecznym ostrzem, wykonanym z połyskującego metalu. W jego powierzchni wyżłobiono runy o nieznanym znaczeniu, które migotały lekko złocistym światłem. Broń była wyraźnie stara – bardzo stara – ale wciąż wyglądała na śmiertelnie niebezpieczną. Jej właściciel poprawił uścisk obu dłoni na stylisku, zdradzając wprawę w posługiwaniu się tym rodzajem oręża.

 


– Gdybyś czasem poszedł ze mną ponapierdalać kilofem na przodku zamiast wąchać kwiatki w górach, to byś... – wypowiedź krasnoluda została urwana przez metaliczny zgrzyt strzały, która zeszła po jego naramienniku pozostawiając po sobie zaledwie rysę. Topornik dowiódł, że istotnie zasługuje na to by nosić miano jego klanu – Kamiennoręki. Trzeba jednak przyznać, że jego przodek, który pierwszy zyskał ten sam przydomek dokonał nieco bardziej doniosłego czynu. Jeśli wierzyć podaniom, z podobnym skutkiem odbił strzałę arlokka – tyle, że nie miał na sobie naramiennika. Zrobił to nagim ramieniem.
– Dobrze, już zaczynałem się nudzić! – krzyknął topornik i udowodnił swą wprawę rozcinając jednego z nadciągających wrogów prawie na pół. Zablokował cios następnego i odwdzięczył mu się pięknym za nadobne pozbawiając go ramienia. Szumiało mu w uszach, ale mimo tego – wydawało mu się, że słyszy wyraźniej niż kiedykolwiek. Widzi ostrzej. Reaguje szybciej. Lubił to. Nie zabijanie. Nie czerpał przyjemności z zabijania – nawet zabijania arlokków, choć trzeba przyznać, że musiały być wybitnie głupimi stworzeniami, skoro tyle już razy stawały na drodze imperatywowi władzy Niezłomnego Królestwa. Ale lubił walkę. Lubił, gdy krew buzowała mu w żyłach, gdy topór stawał się przedłużeniem ramienia, gdy ciało i umysł pracowały w idealnej harmonii na chwałę królestwa i na pohybel wrogowi. Lubił wyzwania i lubił uczucie, jakim napełniało go ich przezwyciężanie. Nawet rany nie doskwierały mu na ogół aż tak bardzo – przypominały mu, że żyje. Tak było w jego klanie od zawsze. Najstarszy syn zawsze zostawał wojownikiem na służbie u króla, a nierzadko również i córki...

 

Opuścił nieco topór. Wrogowie nie nadchodzili. Rozejrzał się wokół – śnieg plamiła krew. Przede wszystkim arlokków, których wysokie, żylaste i pokryte krótkim futrem ciała porozrzucane były wokół w nieładzie. Nie wszystkie były zresztą kompletne – w okolicy zalegały również fragmenty ciał, porąbane na kawałki – szponiaste, szerokie łapy ułatwiające stworom poruszanie się po śniegu, głowy z dorodnymi grzywami futra i olbrzymimi szczękami wyposażonymi w szeregi ostrych jak brzytwa zębów... Tu i ówdzie w ziemię wbite były strzały. Topornik czuł delikatne swędzenie w okolicy prawej łopatki. „Teraz nieważne.” – pomyślał i rozglądał się dalej. Żadnych wrogów w polu widzenia. Podążył wzrokiem do epicentrum czegoś, co wyglądało jak skutek końcowy fontanny złożonej z resztek czaszki i mózgu – arlokk, który był jej źródłem leżał powykręcany na ziemi. „No kurwa, co mnie tak swędzi? I czemu wszystko jest jakieś takie... Chwiejne. Przecież nawet nie piłem dziś tak dużo...” – pomyślał topornik, szukając wzrokiem znajomej sylwetki. Kolejny arlokk dogorywał właśnie ze zmiażdżonym ramieniem. Jego sąsiad obrazował jakąś chorą wariację na temat zasady kontrapostu – prawej dłoni brakowało, lewe biodro zostało zaś zmiażdżone uderzeniem młota. Pomiędzy tym wszystkim leżał jasnobrody krasnolud w praktycznej, skórzanej zbroi wzmacnianej kolczymi wstawkami. W muskularnej prawicy ściskał jeszcze – nawet teraz – zakrwawiony młot bojowy. Z pleców wystawała mu lotka strzały.
– Hjalmar, ostrzegam cię. Jeśli dałeś się zabić to możesz liczyć na solidny wpierdol. I nie mówię tutaj nawet o mnie, chociaż TAKŻE o mnie. Mówię o twojej matce. Więc lepiej żyj, dobrze ci radzę.
Topornik zbliżył się o kilka kroków i ze zdumieniem zauważył, że linia jego przemarszu nie była linią prostą. „No co jest. Na wąsy mego dziada, chyba coś mnie użarło albo co, jak zaraz nie ściągnę napierśnika i się nie podrapię to chyba...” Dziwny chłód rozlewał się powoli po jego ciele, wywołując uczucie odrętwienia. Wykrzywił głowe by spojrzeć na swój prawy bark. I z pewną konsternacją przywitał lotkę strzały wystającą spomiędzy płyt naramiennika.
– Hmpf. – mruknął i zwalił się na ziemię.

 

* * *

 

„Jesteś kretynem, Morthgarze Kamiennoręki.” – pomyślał Morthgar Kamiennoręki.
– Jesteś kretynem, Hjalmarze Zdobywco Szczytów. – powiedział Morthgar Kamiennoręki.
– Ciekawe spostrzeżenie zważywszy, że siedzisz w tej klatce razem ze mną. – odparował wyższy krasnolud.
W istocie – byli uwięzieni. W prymitywnej, drewnianej klatce. Ich ręce i nogi były jednak mocno związane, odebrano im też broń. Otaczał ich odór arlokków, które krzątały się w wokół. Wysokie, humanoidalne istoty o jasnoniebieskiej a czasem białej skórze i porastającym ją krótkim futrze, o ostrych, drapieżnych rysach i żylastych, silnych sylwetkach – niektóre tańczyły, a inne wznosiły jakieś melodyjne, choć złowrogo brzmiące zaśpiewy w swym ojczystym języku. Otaczały okazałą, kamienną statuę, którą wyrzeźbiono na podobiznę wielkiego, ryczącego niedźwiedzia. Była wykonana niezwykle precyzyjnie i dokładnie, co zdawało się nieco kontrastować z ogólnie prymitywnym ekwipunkiem i ubiorem tłoczących się wokół bestii. Wydawało się niemal, że szczęki zwierzęcia zaraz zamkną się, odrywając komuś ramię i zalewając okolicę czerwienią. Gdyby się wsłuchać, można było prawie usłyszeć niski pomruk, od którego włosy jeżyły sie na całym ciele...

 

 

Stary arlokk w odświętnych szatach uniósł rękę, a jego pobratymcy zamilkli. Odwrócił się do pojmanych krasnoludów i przemówił. Jego wargi wykrzywiały się dziwacznie, gdy próbował przekonać język do wypowiadania słów w obcym dla niego języku krasnoludów. Kaleczył przy tym słowa do tego stopnia, że ciężko było go zrozumieć.
– Powinniście czuć się zaszczyceni, włochacze. Jesteście zwieńczeniem naszego planu. Wasza krew napoi Urs’arha, Wielkiego Niedźwiedzia, a ten pożre waszą żałosną rasę, zetrze z powierzchni ziemi wasze nic nie warte osady i pozwoli byśmy my, jego wierni słudzy, odzyskali wreszcie...
Przemowę szamana przerwał jakiś cichy odgłos, gdy coś spadło na śnieg. Dźwiękowi towarzyszyło mu też ciche, jednostajne syczenie... Arlokki zwróciły głowy w stronę, z której dochodziło. Źródłem odgłosów okazała się być spora, metalowa kula, z której wystawał kawałek sznurka. Sznurek skracał się miarowo, tląc się płomieniem. Arlokki patrzyły na to przez moment, zdezorientowane.

 

 

A moment później były już strzępkami połamanych kości, porozrzucanych wnętrzności i pourywanych kończyn. Były też smrodem palonych włosów i mięsa, agonalnymi wrzaskami rannych i grobową cisza martwych. Kamienny niedźwiedź, co ciekawe, nie wydawał się odnieść jakichkolwiek uszkodzeń. Nadal stał niewzruszony, pomrukując cicho. Ba, wydawało się wręcz, że pomruk ten przybrał nieco na sile, gdy posąg zrosiła krew arlokków. Niedobitki tych ostatnich rzuciły się do ucieczki – kilka upadło później z bełtami w plecach. W końcu, gdy w okolicy na powrót zrobiło się pusto, jeśli nie liczyć klatki więżącej dwóch krasnoludów... na scenę wkroczył trzeci.

 

 

Nowoprzybyły krasnolud był niemal niewidoczny – odziany od stóp do głowy w dobrze dopasowany, biały strój, który idealnie maskował go wśród śnieżnych zasp. Zasłaniał też większą część swojej twarzy – i dobrze, bo twarz miał czarną niczym heban. Szedł miękko i cicho, ze zręcznością niezwykłą dla krasnoludów. Różnił się zresztą od swoich pobratymców nie tylko kolorem skóry – był wyższy i szczuplejszy od Morthgara, ale nieco niższy od Hjalmara, zręcznością zdawał się jednak przewyższać nawet tego drugiego. Przewieszał właśnie kuszę przez ramię, gdy jego spojrzenie padło na klatkę. Opuścił nieco maskę zakrywającą mu usta.
– Wygląda na to, że nieco się spóźniłem. Mam jednak nadzieję, że mi wybaczycie. Który to już raz...? Czwarty? – krasnolud wyszczerzył zęby do uwięzionych.
– Trzeci. – wymamrotał nadąsany Morthgar. – To na pustkowiach się nie liczy, bo wydostaliśmy się wtedy wszyscy wspólnie. Może byś tak nas rozwiązał, zamiast się napawać swoją doskonałością.
Ciemnoskóry krasnolud odpowiedział mu śmiechem – ciepłym i serdecznym, choć również odrobinę szelmowskim.
– Dobrze już, dobrze. Polecam się na przyszłość. – ukłonił się z gracją. – Gdyby was zabili, nie miałbym kogo ograbiać przy kartach. – i z tymi słowy chwytając miecz w dłoń zabrał się szybko do niszczenia prymitywnych klatek i rozcinania więzów trzymających jego towarzyszy. Morthgar Kamiennoręki rozprostował kości i z ulgą chwycił w dłoń ogromny runiczny topór, dziedzictwo swego klanu od zarania dziejów.
– Cóż. Można powiedzieć, że zlikwidowaliśmy te arlokki... – ciemnoskóry krasnolud uniósł brew na tę sugestię – No dobra, może to Rzeźbiarz Stali je zlikwidował. Stawiam wam wszystkim piwo u mnie. Albo nawet coś mocniejszego. Zbliżył się do do swego wybawcy i zawahał się na chwilę, po czym poklepał go krótko po ramieniu.
–Dobrze Cię widzieć, Set... – przerwał mu śmiech. Ochrypły, okrutny, pełen bólu śmiech umierającej istoty.
Szaman arlokków stracił rękę i nogę, a jednak nadal żył – i śmiał się. Śmiechem, który nawet miał w sobie radość. Gorzką, złowrogą radosć z cudzego bólu.
–Nie zmieniliście niczego, włochacze. – stwór zakasłał krwią, plamiąc nią okoliczny śnieg. – Niczego. Urs’arh przebudzi się. Przebudzi się, jeśli nie za dziesięć lat to za sto. Jeśli nie za sto, to za tysiąc. Przebudzi się, a dzień jego ryku będzie dniem płaczu i zgrzytania zębów dla Angazgron. Wasza nędzna rasa utonie we krwi. Wasze rzeki spłyną nią, a ulice waszych miast wypełnią krzyki dzieci i zawodzenie wdów. Nie musi się to stać za naszą sprawą. Nie będziecie nawet pamiętać tego spotkania. Ale Urs’arh jest potężny, a duchy splatają losy nas wszystkich. Czy będziecie zdawać sobie z tego sprawę czy nie – nadejdzie dzień, w którym zapłacicie za to, co uczyniliście moim pobratymcom na przestrzeni wieków. Nawet jeśli będziecie zbyt głupi by wiedzieć komu zawdzięczacie swoją zgubę. Taki dzień nadejdzie. Nadejdzie... – arlokk skonał z resztką krzywego uśmiechu na ustach. Morthgar splunął na jego zwłoki.
– Arlokkowe pierdolenie, jak zwykle. Gdyby dawali mi miedziaka za każdym razem gdy przepowiadają nam klęskę, mógłbym już kupić pół Angazgron. Chodźmy się napić, chłopaki. Ja stawiam. I zagrajmy. Nie szczerz tak tej swojej głupiej gęby, Rzeźbiarzu Stali. Dzisiaj się odkuję!

 

 

* * *

 


Rok 1687 wedle rachuby krasnoludów, czterysta trzydzieści pięć lat później

 

Koboldy napierały na niego ze wszystkich stron, rzucając okrzyki bojowe lub obelgi w swoim piskliwym języku. Te kretopodobne istoty były niezwykle prymitywne a ich broń nie mogła się równać z bronią krasnoludów. Nie nosiły pancerzy, nie posiadały zmysłu taktycznego i brakowało im jakiejkolwiek sensownie pojętej dyscypliny. To wszystko było prawdą. Nie miało jednak większego znaczenia gdy napierały na ciebie z każdego kierunku jednocześnie i było ich pięć razy więcej. Gernur Zdobywca Szczytów zasłonił się tarczą, blokując kolejny z ciosów, ale w końcu padł na ziemię, otoczony przez wrogów, którzy otoczyli go jak stado wygłodniałych szczurów. Gotował się na spotkanie z przodkami i zastanawiał, czy babka ze strony ojca faktycznie miała brodę, gdy nagle...
– KAMIENNORĘCY I ANGAZGRON! – rozległo się donośnie, gdy odziany w ciężki pancerz krasnolud zawinął toporem tak wielkim, że wydało się nieprawdopodobne, żeby w ogóle dało się nim władać. A jednak – topornik to robił. Runy na ostrzu lśniły, gdy przeszło ono przez ciało przeciwnika jak przez masło, rozcinając wroga na połowy.
– RZEŹBIARZE STALI I MROCZNE KOWADŁO! – zawtórował mu drugi krasnolud, odziany znacznie lżej, w skórznię ciemną jak skóra jego twarzy. Dzierżył miecz o szerokim ostrzu oraz tarczę ozdobiona symbolem dłuta, ale posługiwał się nimi w sposób nie mniej śmiercionośny niż jego towarzysz swym toporem. W ciągu paru chwil było po wszystkim – i to właśnie ciemnoskóry krasnolud podał Gernurowi rękę, by pomóc mu wstać. Topornik szczerzył do niego zęby.
– Który to już raz, Rzeźbiarzu Stali? Zdaje się, że twój dziad kiedyś to liczył... – roześmiali się obaj, a Gernur, gdy już wstał i oswoił się z myslą, że może nie będzie musiał jeszcze oglądać brody babki ze strony ojca, wkrótce do nich dołączył.

 

 

W chwilach takich jak ta stwierdzał, że wbrew temu co czasem mówili przepici górnicy – są na tym świecie rzeczy dalece cenniejsze od złota.

 

 

* * *

 


Rok 1923 wedle rachuby krasnoludów, dwieście trzydzieści sześć lat później

 

Stali wokół zdobionej misy, wszyscy obnażeni do pasa, a ich torsy pokrywały wyrysowane farbami runy. Każdy z nich ściskał w dłoni nóż. Nie byli do siebie podobni – byli różnej wysokości, od przysadzistego Thorgruna Kamiennorękiego, przez nieco wyższego Gerrona Rzeźbiarza Stali, aż do nieco wręcz smukłego jak na krasnoluda Berrama Zdobywcę Szczytów. Ten pierwszy miał cerę nieco bladą, skrzętnie skrywaną przed powietrzem powierzchni. Ten drugi – ciemną jak węgiel. Ten trzeci zaś rumianą i ogorzałą od wiatru i słońca. Ten pierwszy nosił topór, wielki niemal niczym wiosło lub ramię młyna, o podwójnym ostrzu i tajemniczych runach lśniących na jego powierzchni. Ten drugi – prosty młot bojowy o głowni przyozdobionej wizerunkiem orła. Ten trzeci preferował lżejszą broń – miecze i małe toporki, czasem sztylety. Różnili się znacznie. A jednak dziś mieli stać się jednością.

 

 

Krasnoludy skinęły głowami i jak jeden mąż przecięły sobie dłonie, po czym złączyły je nad misą, pozwalając by krew skapywała do niej powoli, mieszając się na dnie.
– Dzisiejszego dnia przysięgam, w obliczu moich towarzyszy, bogów i przodków, że biorę tych oto krasnoludów za braci. Moja krew staje się ich krwią. Moja chwała staje się ich chwałą. Moja hańba staje się ich hańbą. Przysięgam, że nigdy ich nie opuszczę, że zawsze będę ich wspierał radą, dobrym słowem, a jeśli będzie trzeba również i orężem. Przysięgam nie szczędzić wysiłków dla ich powodzenia, przysięgam nieść im pomoc i nie zostawić ich nigdy w potrzebie. Przysięgam, że od teraz i na zawsze będą moimi braćmi, a jeśli padną z ręki nieprzyjaciół – nie spocznę, póki nie pomszczę ich straty. Przysięgam na swą brodę, przysięgam na swoją broń i przysięgam na swój honor. Tak mi dopomóż Angazie, Kowalu Dusz oraz przodkowie, których wzywam na świadków. – głosy krasnoludów, choć także się różniły, przemawiały w idealnej harmonii. Wszyscy trzej opuścili wzrok na misę. A na jej dnie krew zmieszała się tak, jakby nigdy nie należała do trzech różnych osób i nie sposób było wcale jej odróżnić.

 

* * *

 

 

Fragment 3 (z opowiadania "Braterstwo krwi")

– Dwóch tarczowników na prawą? Ty myśl trochę, bo to nie wykłady w Gildii! Tutaj gramy w karty, to poważna sprawa!

Kardur Zdobwca Szczytów nie odpowiedział, więc jego towarzysze wkrótce pogrążyli się w żywiołowej dyskusji na temat przewagi toporników nad kusznikami czy odwrotnie. Dla Kardura nie miało to znacenia. W zamyśleniu popił trochę piwa i powiódł wzrokiem po izbie. Nigdy nie czuł się szczególnie dobrze w Angazgron. Te tony skały nad głową, duszne, przesiąknięte dymem powietrze... Nie lubił jednak o tym mówić. Wiedział, że jego przyjaciele, zwłaszcza Thangrim, byli dumni z tego miasta. Zresztą, coś im się chyba należało za te wycieczki w góry, do których ich namawiał. Tym niemniej... Coś wisiało w powietrzu. Może był to tylko dym, ale... Spróbował odegnać ponure myśli i spojrzał w kąt wielkiej, przestronnej sali głównej domostwa Thangrima, w której bawiła się trójka dzieci. Na ich podbródkach była jedynie krótka, sztywna szczecina, ale dwóch z nich wymachiwało właśnie drewnianymi toporami z takim zacięciem, jakby byli już łowcami smoków. Jasnowłosy chłopak stał właśnie nad ciemnoskórym „pokonanym”, wznosząc triumfalne okrzyki. Kardur uśmiechnął się delikatnie na widok triumfu swego potomka. Chwile później walka potoczyła się inaczej i zamienili się miejscami. Śmiali się przy tym i żartowali, podając sobie ręce po każdej walce, czasem gratulując dobrych ciosów, a czasem parskając i mówiąc, że ten drugi „walczy jak elf”. Trzeci chłopak, najniższy ale też najszerszy w ramionach, rudobrody, o zamyślonych, niebieskich oczach, wcześniej walczył wraz z innymi, ale teraz siedział przy ścianie, dłubiąc nożykiem w kawałku drewienka, z którego powoli wyłaniał się jakiś konkretniejszy kształt. Gdy jego dziadek powiedział mu „Może pobawisz się z resztą, Harg?”, chłopak odpowiedział grzecznie „Bawię się, dziadku Thangrimie” i wrócił do strugania. Jego twarz wyrażała zacięcie i skupienie, gdy na podłogę sypały się kolejne wióry.

 

Kardur uśmiechał się, patrząc na swego wnuka pochłoniętego zabawą z wnukami jego przyjaciół. Pamiętał, co mu powiedział jego własny dziad – że są na tym świecie rzeczy dalece cenniejsze od złota. A jednak... Sam nie wiedział dlaczego, ale gdy wciągnął w nozdrza gryzący zapach dymu, a gardło zwilżył piwem, które nagle wydawało się bardziej gorzkie niż jeszcze chwilę wcześniej – jego ciało przeszył gwałtowny dreszcz.

 

 

 Fragment 4 (z opowiadania "Grzechy naszych ojców")

Rok 2376 wedle rachuby krasnoludów

Pomiędzy ośnieżonymi pagórkami prowadziła droga – solidna i brukowana. Można było mieć zaufanie do takiej drogi. Drogi takie jak ta z reguły prowadzą do jakiś istotnych miejsc. Ta konkretna wiła się między wzgórzami, aż wstąpiła między niedostępne, obsypane śniegiem szczyty. I napotkała bramę. Wielką, potężną bramę wprawioną w mistrzowsko wykonany kamienny mur. Ponad jego blankami szczerzyły się lufy dział i kusze strażników, a nad nimi wszystkimi powiewał w polu czerwieni młot bojowy na tle górskiego szczytu. Droga prowadziła za bramą dalej – ku górze, aż w końcu napotykała kolejne wrota, jeszcze większe i bardziej imponujące od poprzednich, wprawione zaś tym razem nie w mur, a bezpośrednio w górskie zbocze. Ozdabiały je płaskorzeźby przedstawiające dawnych herosów i walki, które stoczyli, otaczały je zaś wieże i bastiony wyrastające ze szczytu niczym kamienny las. Gdy  przekroczyło się bramę, przenikliwy ziąb Doliny Mroźnej Zamieci ustępował stopniowo miejsca ciepłu płynącemu z trzewi ziemi, ale jednocześnie światło powierzchni zastąpione zostało półmrokiem podziemi – nie miało to jednak znaczenia dla mieszkańców tego miejsca, którzy doskonale widzieli nawet w całkowitej ciemności. Za bramą stał ogromny posąg sięgający niemal niknącego w mroku sklepienia i będący wyobrażeniem boskiego kowala wykuwającego coś na swym kowadle. Angazgron. Kuźnia Angaza. Kolejne korytarze prowadziły na główny miejski rynek, będący ogromną wykutą w skale komnatą, zdolną pomieścić niektóre z mniejszych człeczych wiosek. Wokół zawsze panował gwar i ruch, a plac niezależnie od pory dnia czy nocy wypełniony był handlującymi kupcami i setkami najróżniejszych towarów, od pożywienia, przez ubrania i narzędzia, aż po doskonale wykonane zbroje i broń wykute przez brodatych mistrzów kowalskich. Szyldy sklepów i karczm zapraszały do środka, a wokół krzątały się krasnoludy zajęte codziennymi sprawami. Kolejne korytarze prowadziły dalej, wgłąb góry. Temperatura stopniowo rosła, aż osiągała apogeum gdy wkraczało się w obręb Serca Kuźni. Dla przedstawicieli innych, wyższych i mniej brodatych ras to miejsce mogłoby być piekłem. Dla krasnoludów było domem, chlubą i dumą. Powietrze wypełnione dymem, zapachem rozżarzonej stali i spoconych kowali, rozbrzmiewające syczeniem pary i niemal ogłuszającym hukiem setek młotów uderzających o kowadła. Wielkie piece, bez ustanku przetapiające tony rudy. Tysiące rzemieślników, zbrojmistrzów, płatnerzy i kowali pracujących w pocie czoła na pomyślność królestwa krasnoludów. Angazgron było wspaniałym, potężnym miastem, jednym z cudów całego Vorgaardu. Wiele było w nim miejsc, które mogły budzić podziw w śmiertelnikach każdej z ras.

 

Mroki nie były jednym z takich miejsc. Nie były nawet dzielnicą Angazgron w najczystszym znaczeniu tego słowa – stanowiły raczej gąszcz porzuconych tuneli górniczych prowadzących do dawno wyeksploatowanych kopalń i opuszczonych magazynów. Pozbawione splendoru i majestatu pozostałych, monumentalnych i budzących podziw części miasta, Mroki były surowe i ponure – nie mniej zatłoczone jednak niż reszta Angazgron. Bezklanowcy, zhańbieni biedacy, nierządnice, dotąd nieuchwytni złodzieje, krasnoludy których nieszczęśliwe zrządzenie losu lub własna głupota zepchnęły na dno – miejsce to zamieszkiwali wszyscy ci, o których Angazgron wolałoby zapomnieć. A najlepiej nigdy nie przyznać się do ich istnienia. Ci którzy mieli szczęście, mieszkali w porzuconych magazynach, stróżówkach lub komnatach górników. Mniej fortunni zamieszkiwali po prostu porzucone sztolnie i przodki, zagracone tunele górnicze i naturalne pieczary. Ci którym zabrakło nawet tego błąkali się po tunelach z dnia na dzień, sypiając w takim kącie, który akurat nie był zajęty i żywiąc się tym, co nawet pozostali mieszkańcy Mroków uważali za śmieci.

 

 

Fragment 5 (z opowiadania "W imię klanu")

"Heh. Jest w tym pewna ironia. Swoją drogą, czy coś takiego już się nie zdarzyło? Mam wrażenie, jakbym kiedyś już tu był, w dokładnie takiej sytuacji... w jakimś... innym życiu." Uniósł karabin do oka i wycelował w głowę stworzenia. Ale potem opuścił nieco broń. Właściwie – dlaczego miało być tak łatwo? Dlaczego cokolwiek miało być szybkie i proste? Zwłaszcza po tym co się stało? Wycelował w kolano zdrowej nogi arlokka – i wystrzelił. Obserwował z satysfakcją, jak ten krzyczy i pada na śnieg. Kuśtykając zbliżał się do niego, przeładowując jednocześnie broń. Wypalił jeszcze raz, tym razem w łokieć leżącego. Przeładował broń. W końcu kule roztrzaskały oba jego stawy łokciowe i jeden kolanowy – druga z jego nóg zmiażdżona została przez zęby potężnych wnyk. Arlokk jęczał coś w swoim prymitywnym języku, a Khoghar rozumiał niektóre słowa. Jednym z nich było słowo oznaczające "litość". Splunął na stwora pełzającego przed nim. "Litości mu się, kurwa, zachciało." Chwycił rannego za nogę i z ogromnym wysiłkiem zaczął ciągnąć go po śniegu w kierunku namiotu, zostawiając w bieli krwistą smugę. Okazało się, że faktycznie zadbano o jego obozowisko – namiot wciąż stał, a pod skórzaną, naoliwioną dla ochrony przed wilgocią płachtą czekała spora sterta drewna opałowego. Oraz jeszcze coś, a raczej ktoś – kogo Khoghar się spodziewał. Wielki, szary wilk podniósł się z ziemi i ruszył w kierunku krasnoluda, merdając ogonem, obwąchując go i wydając piskliwe dźwięki, które równie dobrze mogły być wilczym śmiechem, jeśli wilki potrafiły się śmiać.

 

– Też dobrze cię widzieć, futrzaku. Myślałem, że mnie tam zabiją tym leczeniem, konowały chędożone. Dobrze być znów w górach. Przyniosłem żarcie.

 Zwierzę nastroszyło futro i pokazało zęby, obwąchując jęczącego arlokka, Khoghar powstrzymał je jednak gestem, rzucając rannego gdzieś na bok. Zabrał się za rozpalanie ognia. Noga pulsowała mu bólem, ale perspektywa późnej kolacji w towarzystwie Wilka, z dala od zaduchu miasta, pod gołym niebem, wśród gór, które tak ukochał, dodawała mu siły. W końcu ognisko buchnęło jasnym płomieniem. Khoghar trącił stopą arlokka, który jakoś ucichł od tego czasu. Stwór jęknął cicho, zatem jeszcze żył. "Zaraz odzyska głos, śmierdzący skurwysyn." Z bolesnym stęknięciem wciągnął część ciała humanoida wprost do ognia – ściślej rzecz biorąc, jego nogi. Uznał, że jeśli zacząłby od głowy, wszystko mogłoby skończyć się zbyt szybko. Przepełniony bólem wrzask arlokka rozszedł się pośród gór, a Khoghar słuchał, wpatrując się w płomienie. Wpatrywał się w nie długo i intensywnie, aż wokół zaczął rozchodzić się duszący odór spalonego mięsa i wytapiającego się tłuszczu. Wrzask w końcu ucichł – najwyraźniej stwór zdechł na skutek szoku, albo od reszty ran. Krasnolud wciąż jednak patrzył w ogień. Przypomniał sobie, że stary Kamiennoręki zwykł robić takie rzeczy. Stać i patrzyć godzinami w ogień. Ciekawe czy jeszcze żył, stary pierdziel. I ciekawe czy tam, na północy, robił to samo. Co też mógł widzieć w tych płomieniach... strzelec miał już odwrócić wzrok, kiedy jego spojrzenie przykuło coś pomiędzy tańczącymi językami płomieni.

 

 

Cześć! Z Nazywam się Maciek Para, ale osoby poznane w Internecie – w tym także te, które przyczyniły się do napisania niniejszej książki, mówią na mnie z reguły Krasnoludek. Dlaczego Krasnoludek? Cóż... gdy zacząłęm się udzielać w Internecie grając w RPGi, krasnoludy były już moją ulubioną rasą klasycznego fantasy. Ale krasnoludy z reguły osiągają pełnoletniość gdzieś w okolicy 40 czy 50 lat - stwierdziłem zatem, że jako trzynastoletnie pacholę jestem jeszcze bardzo małym Krasnoludkiem.

 

Pochodzę z Bielska–Białej w województwie śląskim. Mam dwadzieścia cztery lata i studiuję prawo na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie, ale nie wiem czy zaliczam się do tego mema, bo nie trenuję crossfitu, jestem heteroseksualny i uważam dzień bez mięsa w diecie za dzień bezpowrotnie i ostatecznie stracony. Niestety jakoś w połowie studiów zorientowałem się, że ich główna materia wcale mnie nie interesuje – pociągają mnie raczej obrzeża, filozofia i teoria prawa, a szerzej filozofia ogółem, ze szczególnym naciskiem na aksjologię. Oprócz tego interesuję się też psychologią (którą w pewnym momencie nawet zamierzałem studiować) i historią. Jestem osobą introwertyczną, raczej zamyśloną i skłonną do refleksji – czasem może nawet nadmiernej. Od paru lat prowadzę dziennik, w którym zapisuje swoje najróżniejsze przemyślenia na temat życia i wydarzeń, które mnie spotykają – liczy on obecnie już ponad tysiąc stron.

Czasem myślę, że moja skłonność do rozmyślań wynika po części z moich problemów zdrowotnych – mam porażenie mózgowe. Dla bardziej obeznanych z popkulturą – to jest to, co miał Walter Jr. w Breaking Bad. ;) Moja postać tego problemu jest stosunkowo lekka, obecnie jestem w stanie radzić sobie zupełnie samodzielnie i wykonywać wszystkie czynności, które są niezbędne w samodzielnym życiu – po prostu czasem wywracam się na prostej drodze, wykonuję dziwne ruchy rękami albo wylewam płyny, gdy ktoś każe mi nosić pełne szklanki. Wymagało to jednak dużej pracy na przestrzeni lat – moich rodziców, rehabilitantów i także mojej, nie umniejszajmy moich zasług. Przeszedłem dwie operacje ortopedyczne, zaś do wieku szkolnego chodziłem na zajęcia rehabilitacyjne siedem dni w tygodniu. I myślę, że to właśnie to – fakt, że obcowałem w tak młodym wieku, kiedy kształtują się podstawy tego kim jesteśmy, raczej z dorosłymi niż z innymi dziećmi, w raczej „poważnych” sytuacjach, sprawiło że jestem z jednej strony osobą zamkniętą w sobie, ale z drugiej uważną w obserwacji świata i skłonną do głębokich rozważań na jego temat. W końcu – kiedy spędza się miesiące z obiema nogami zapakowanymi w gips od pachwin aż do pięt, rozmyślania są jedną z tych rzeczy, które naturalnie przychodzą na myśl gdy mowa o spędzaniu wolnego czasu. ;)

Poza tym moje zainteresowania obejmują też – oczywiście – szeroko rozumianą fantastykę i ogólne nerdostwo – do moich ulubionych książek mógłbym z pewnością zaliczyć „Władcę Pierścieni”, „Pieśń Lodu i Ognia” czy „Wiedźmina”, zaś do gier „Planescape: Torment”, „Vampire the Masquerade: Bloodlines” czy „Fallout: New Vegas”. Ale poza cRPGami jestem też wielkim fanem tradycyjnych gier RPG, zwanych także w Polsce czasem grami fabularnymi. Wychowałem się, jak większość RPGowców w moim wieku w naszym kraju, na pierwszej edycji Warhammera i ogólnie darzę go wielką estymą, ale w późniejszym czasie zainteresowałem się także na przykład (starym) Światem Mroku.

„Cena honoru” jest inspirowana właśnie przygodami, które w ciągu wielu lat przeżyłem RPGując z przyjaciółmi – i poniekąd jest też wyrazem wdzięczności wobec tych osób za tak mile spędzony czas. Wiele z postaci, o których przeczytacie w książce to postaci faktycznie odgrywane przez graczy, a parę z nich to nawet postaci, których rolę odgrywałem ja sam. Ulubionymi motywami w literaturze są dla mnie konflikty wartości, dylematy moralne i sytuacje graniczne, w których bohaterowie zmuszeni są podejmować tragiczne wybory lub kontestować dotychczasowy światopogląd. Poza tym lubię też pograć w gry komputerowe, w szczególności takie z rozbudowaną fabułą. Swoją przyszłość zawodową widzę jako pracownik naukowy na wyższej uczelni skupiony na filozofii i teorii prawa, a także jako wsparcie w rodzinnym biznesie.

 

 

Z oczywistego względu, w przypadku wybrania nagrody książkowej, czy to w wersji drukowanej czy e-bookowej, będzie można ją otrzymać dopiero po wydaniu książki - a więc jak wspomniano wcześniej, prawdopodobnie pod koniec września lub na początku października.

 

Mapa Kazar Rhunkor z autografem ilustratorki może na życzenie wspierającego zostać wysłana już w przeciągu dwóch tygodni od zakończenia zbiórki. Także dodatkowe opowiadanie może być dostarczone w podobnym czasie.

 

Nagrody takie jak wywiad lub sesja RPG z autorem, a także szkice koncepcyjne ilustracji, mogą zostać odebrane przez wspierającego w dowolnym czasie, nawet kilka dni po zakończeniu zbiórki - wymagane jest po prostu dogadanie się z autorem poprzez wysłanie wiadomości na stronie https://www.facebook.com/Cenahonoru/

 

W razie pytań lub wątpliwości dotyczących nagród (czy czegokolwiek innego związanego ze stroną projektu) proszę o kontakt przez stronę https://www.facebook.com/Cenahonoru/

 

 

 Zacznijmy od tego, że postanowiłem wydać książkę całkowicie własnym kosztem. Jestem, jak to się określa w języku angielskim, self-publisherem. To znaczy nie współpracuję z żadnym wydawnictwem a zamiast tego sam, jako osoba fizyczna, zlecam odpowiednim podmiotom redakcję, korektę, przygotowanie grafik, skład tekstu i w końcu drukowanie. To czasochłonne i trudne, zwłaszcza gdy stawia się w tym dopiero pierwsze kroki. Skąd więc taka decyzja?

 

Aby odpowiedzieć należy pokrótce opisać jak wygląda proces wydania książki we współpracy z jakimś funkcjonującym już na rynku wydawcą. Ogólnie wyróżnić można dwa modele - tradycyjny i (współ)finansowanie przez autora.

 

W modelu tradycyjnym wydawca dostrzega w dziele na tyle duży potencjał i na tyle dużą perspektywę zysku, że decyduje się w całości pokryć koszty związane z jego wydaniem i odpowiednim przygotowaniem. To znaczy - autor może ujrzeć swoją książkę na półkach księgarni nie wykładając z własnej kieszeni ani grosza. Odwdzięcza się jednak tym, że otrzymuje z reguły około 10-15% finalnej ceny książki - resztę wydawca przeznacza na "odrobienie" sobie kosztów jej wydania.

 

Wydaje się to idealny model dla kogoś początkującego, więc dlaczego tego nie spróbowałem? Odpowiedź brzmi - próbowałem, ale nie znalazł się wydawca, który zechciałby zainwestować w moją książkę, jako debiutanta i kogoś kto nigdy wcześniej nie zaistniał na rynku pisarskim. To smutna rzeczywistośc, ale choć wydanie debiutanckiej powieści przez znane wydawnictwo nie jest niemożliwe, jest z pewnością trudne. W końcu skąd wydawca może mieć pewność, że nowa książka całkowicie nieznanego mu człowieka sprzeda się w nakładzie odpowiednim by pokryć wydatki związane z jej wydaniem? Nie udało mi się znaleźć podmiotu, który zechciałby zaryzykować. Czy to oznacza, że moja książka jest kiepska? Wierzę, że niekoniecznie. Może oznacza po prostu, że nie jest wybitna. Że nie jest NA TYLE dobra by ktoś bez obawy wyłożył pieniądze na stół. Ale wcale nie musi to oznaczać, że nie jest "po prostu" DOBRA.

 

Ale co z tym drugim modelem, o którym wspomniałem? Współdzielenie kosztów? Na papierze wygląda to sympatycznie - wydawca i autor dzielą się kosztami, a w zamian za poniesiony nakład pieniężny autor otrzymuje większe honorarium z każdego egzemplarza i dostęp do sieci dystrybucji wydawcy.

 

Praktyka nie jest jednak tak różowa. Przeprowadzona przeze mnie analiza porównawcza kosztów zlecania prac nad książką różnym podmiotom (jako osoba fizyczna), oraz cen podawanych przez wydawnictwa proponujące rzekome współfinansowanie ujawniła, że żadnego "współ" w nim nie ma.

 

Autor pokrywa z reguły 100% kosztów wydania książki, a nawet PRZEPŁACA - i to jest główny zysk wydawnictwa. Nie ma więc ono potem żadnej motywacji by promować czy dystrybuować odpowiednio taką książkę i w ogóle probówać ją sprzedać - w końcu pieniądze są już w kieszeni. To powoduje zresztą, że takie wydawnictwa często wydają nawet powieści napisane rażąco niepoprawnie i z pogwałceniem wszelkich zasad języka - w końcu autor zapłacił, a klient nasz pan. Nawet kiedy zaś uda się w końcu SPRZEDAĆ jakieś egzemplarze - wydawnictwo i tak pobiera "haracz" w wysokości 30, 40 a czasem nawet 50%!

 

Na dowód przytaczam parę artykułów, które szerzej i bardziej obrazowo opisują to zjawisko:

https://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/kultura/1613159,1,chcesz-byc-autorem-ksiazki-najpierw-zaplac.read

http://pawelpollak.blogspot.com/2014/09/pszygody-komisaza-maciejewskiego-czyli.html

http://pawelpollak.blogspot.com/2014/09/czowiek-smutny-bo-martwy-czyli-znajdz.html

 

 Z tych też powodów zdecydowałem, że ja żadnego haraczu płacić nie będę - postaram się zorganizować wszystko samodzielnie, zdobyć jakieś grono czytelników i w przyszłości, gdy napiszę coś jeszcze, stawać "w szranki" z tradycyjnymi wydawnictwami mając już na koncie coś, czym mogę się pochwalić.

 

 Koszt wydania książki własnym sumptem wynosi dla mnie 6770 złotych. Kwota ta zawiera:

 - redakcję i podwójną korektę, to znaczy poprawienie błędów w tekście tak, by był możliwie nieskazitelny językowo

 - skład i łamanie tekstu, czyli przygotowanie w taki sposób, by dało się go wydrukować w formacie książkowym i by wtedy "odpowiednio wyglądał"

 - przygotowanie wersji e-bookowej

 - druk pierwszych 500 egzemplarzy

 

 Cel zbiórki wynosi 5000 złotych, bo tak jest ładnie - a także dlatego, że posiadam pewne własne środki, które mogę w razie czego "dołożyć". Pokryłem już zresztą za ich pomocą wykonanie 27 pełnostronicowych czarno-białych ilustracji, z których kilka możecie podziwiać tutaj i na fanpage książki na Facebooku.

 

 W przypadku przekroczenia celu zbiórki dodatkowe pieniądze zostaną spożytkowane na późniejsze dodruki, a także posłużą jako podstawa pod fundusze na wydanie kolejnej książki, którą już mam w planach. Planuję także drobne "usprawnienia" książki w razie przekroczenia progu.

 

Jeśli uda się zebrać 6770 zł, pokryje to w całości koszty wydania - a zatem w połączeniu z oszczędzonymi przeze mnie pieniędzmi pozwoli na uzyskanie lepszej jakości książki - jakiegoś zdobionego składu, może z drobnymi motywami runicznymi na marginesach, albo z ładnymi krasnoludzkimi inicjałami rozpoczynającymi kolejne opowiadania - tak, żeby całość w połączeniu z ilustracjami i tekstem pozwalała czytelnikowi zanurzyć się w pełni w świecie przedstawionym w książce.

 

W przypadku przekroczenia progu 7000 zł pomyślę o jakiś dalszych bonusach, ale nie uprzedzajmy wypadków!

 

 

Jeśli uda mi się wydać "Cenę honoru", planuję rozwinięcie zarysowanych w niej wątków w powieści nad którą już zaczynam pracować. Będzie ona osadzona w tym samym świecie i pojawią się w niej liczni bohaterowie występujący w "Cenie honoru", ale książka przyjmie już formę klasycznej powieści (zamiast zbioru opowiadań) i będzie co do zasady podążać za jednym głównym bohaterem, opisując jego przeżycia na przestrzeni wielu lat.

 

Jeśli czytając "Cenę honoru" dojdziecie do wniosku, że jakiś wspomniany wątek nie został należycie rozwinięty, bądź że wspomniano przypadkowo jakąś postać, która nie pojawiła się w dalszej opowieści - całkiem możliwe, że odpowiedzi na nurtujące Was pytania znajdziecie w mojej kolejnej książce.

 

Pozostanę jednak przy nacisku na psychologię postaci, jej przeżycia wewnętrzne i emocje, a także na szarzyznę moralną świata przedstawionego, konflikty wartości, dylematy moralne i tragiczne wybory, do których zmuszają one postaci.

Model finansowania: "wszystko albo nic"

Aby otrzymać środki, projekt musi osiągnąć minimum 100% finansowania do 25.07.2018 22:10